[Kanczendzonga – Dziki Wschód Nepalu]. Dzień piąty – Tapjelung czyli herbata z widokiem na Kanczendzongę.

Posted on BLOG

26 października 2019

Dzień piąty – Tapjelung czyli herbata z widokiem na Kanczendzongę.

 

Rano przed “hotelem” czeka na nas jeep. Nie wygląda na to, że pomieści nas wszystkich. Ma trzy rzędy siedzeń. Ale okazuje się, że jest on przewidziany na 14 osob plus kierowca. Interesujące. Na początek pakujemy się w 12 osób i ruszamy w stronę Tapjelung. Przed nami według nawigacji 238 kilometrów. Ponoć 7-8 godzin. Znów jesteśmy ludźmi małej wiary. 

Początkowy odcinek wiedzie prosto na wschód po płaskiej jak stół drodze. Nie trwa to długo, może z piętnaście  minut i skręcamy na północ. Zaczynamy podjazd z wysokości około 100 metrów npm. Wokół zielono, w oddali widać już pierwsze góry.   Przed nami droga w górę o tysiącu zakrętów. 
Po godzinie jazdy od zakrętu do zakrętu zaczynają się widoki. Wszędzie dookoła tarasy z uprawianym ryżem czy prosem.  Widzieliśmy je już wczoraj, ale takie widoki, dla nas jakże egzotyczne, nie powinny szybko się nam znudzić. 

Ale jest oczekiwana nowość. Przed nami całe góry porośnięte krzewami herbacianymi. Krzewy są przycięte i utrzymane w należytym porządku.  Jedziemy teraz bardzo widokowym grzbietem. Wszędzie, gdzie nie spojrzeć, herbata. Jesteśmy w okręgu Ilam, słynącego z najlepszej w Nepalu herbaty. Tak po prawdzie to ten sam rejon co Dardżyling w sąsiednich Indiach. Dardżyling leży wszak kilkanaście kilometrów od nas, w autonomicznym stanie indyjskim. To widokowe wzgórze nazywa się  Kanyam. Z jego szczytu rozpościera się ponoć nienahalna panorama na herbaciane wzgórza. Widzimy niewielki szczyt, prowadzące do niego schody. Poniżej parking. I dużo nepalskich i indyjskich turystów. To widać popularna atrakcja dla miejscowych turystów. Nie zatrzymujemy się  jednak. Droga jeszcze daleka. A poza tym raz, że niewiele widać. Dwa, że jest to w sumie kursowy busik i nie bardzo możemy stawać gdzie chcemy. 

Kilkanaście minut później zatrzymujemy się w miejscowości Suryodaya.  Jest okazja by trochę wyprostować nogi. Wzdłuż drogi podziwiamy wciśnięte ciasno między siebie sklepiki z 1001 drobiazgów.  

Najciekawsze są zawieszone nad ladą podłużne patyki. Z daleka wyglądają jak jakieś kawałki drewna. Przy bliższym poznaniu okazuje się,  że jest to uformowany w taki właśnie kształt wysuszony i uwędzony ser. Jego jedyną zaletą jest to, że w takim stanie może przetrwać zapewne lata. Niestety, by zjeść, trzeba odrąbać kawalek i żuć w ustach godzinami. Można też namoczyć i następnego dnia ponoć jest całkiem zjadliwy.  
A poza serem mnóstwo warzyw, owoców, słodyczy…Przerwa króka, czas jeschać dalej. Na koniec spodziewana, ale jednak niespodzianka. Do naszego auta dosiadają się dwie kobiety i teraz jest już komplet. Z przodu kierowca i dwie osoby, w dwóch kolejnych rządach po cztery i z tyłu na dwoćh wąskich  poprzecznych ławeczkach kolejne cztery. Niesamowite. Jazda pomimo cały czas zmieniających się krajobrazów jest dość męcząca. Scisnięci jak sardynki w puszce, gorąco. Przy każdym zakręcie wszyscy przechylają się w to jedną to drugą stronę dociskając siedzącego przy drzwiach nieszczęśnika. I tak bez końca. Z oknem jest ładnie ale już  nieco  jakby monotonnie. Czasem da się coś wypatrzeć ciekawego. Jak  chociażby typową nepalską huśtawkę zrobioną z bambusa.Albo  znak drogowy ostrzegający przed niebepieczną jazdą.

Zjechaliśmy ponad tysiąc metrów w dół. Przekraczamy rzekę Kankai i znów do góry. Mijamy bokiem Ilam, w którym mamy się zatrzymać w drodze powrotnej. Koło południa stajemy na obiad. Ryż oczywiście. Za to do wyboru jest curry. Warzywne, z kurczaka lub z kozy. Droga prowadzi coraz wyżej. Cały czas trawersuje blisko grzbietu. Wysokość ponad 2500 metrów npm.Nawierzchnia jak na Nepal bardzo dobra. Asfalt i do tego z małą ilościa dziur. Kilka razy tylko przejeżdżamy przez czynne osuwiska, które ową drogę zrzucają gdzieś hen daleko w dół do rzeki.

Nagle zza kolejnego zakrętu wyłania się wielka przestrzeń z przepastną doliną rzeki Tamor zamknięta na horyzoncie wielkimi ośnieżonymi górami. Czyżby? Chyba tak, ale nie możemy przekonać kierowcy by sie zatrzymał. W końcu staje i szybko wyskakujemy przyjrzeć się temu, co właściwie widzimy. Przed nami prezentuje się Kanczendzonga! Trzeci szczyt świata, mierzący 8598m npm, najdalej położony na wschód ośmiotysięcznik, najwyższy szczyt Indii. Nazwa w dość swobodnym tłumaczeniu oznacza Pięć Skarbnic Wielkiego Śniegu. Ogromny rozłożysty masyw z czterema wierzchołkami powyzej 8450m. Po lewej wcale nie gorzej prezentuje się Jannu. Niewiele brakuje mu do 8 tysiecy, gdyż mierzy sobie 7710 m. Charakterystyczna sylwetka, będzie nam często towarzyszyła podczas tego treku. Kanczendzonga z bliska.
I Kanczendzonga do spółki z Jannu.

Zjechaliśmy ponad półtora kilometra w dół. Mijamy jedno z większych miast po drodze – Phillim. Droga cały czas dobra, asfalt. Ale wiemy, że raczej przed nocą nie dojedziemy…

Przekraczamy most na rzece Tamor i znów pod górę serpentynami. Po pół godzinie osiągamy szczyt długiego zalesionego grzbietu wzdłuż którego teraz jedziemy. W oddali znów jakieś niewyraźne białe góry.

Tak oto widzimy Makalu, piątą górę świata. ( Tak po prawdzie to rozpoznać szczyt udało się dopiero po powrocie po dokładnym obejrzeniu zdjęć  ) –  na poniższym zdjęciu wielka biała góra na ostatnim planie z lewej strony kadru.Kolejny postój na jedzenie. Znów w dół. Most i ostatnia wspinaczka, już do Tapjelung.

Tapjelung położony jest wysoko nad doliną, na grzbiecie. Zajeżdżamy tam po zachodzie słońca, kiedy miasto już zaczyna tonąć w mroku. Przejazd zajął nam prawie 11 godzin. Ech… Lądujemy w hotelu Annapurna. Zrzucamy rzeczy w pokojach i zamawiamy kolację. Nasz hotel nie ma karty dań z cenami. Lekka konsternacja. Pani z obsługi zaczyna się zastanawiać co może nam zrobić. Oczywiście ryż pod postacią dal bhatu, jakieś curry, kurczak.  Po krótkim namyśle pojawiają się też ceny.

Zamówienie złożone. Kolacja ma być gotowa za jakieś półtorej godziny.  Podziwiamy przez chwilę widok z naszego balkonu. Wokół ciemne zarysy gór. Cala dolina pod nami rozświetlona jest setkami małych światełek –  każdy jasny punkt to jakiś zamieszkały dom.

Na wschodzie widać imponujący masyw Pathibhara Devi. Mierzy ponad 3600m i jest ponad 1500 metrów ponad nami. Na szczycie znajduje sie znana hinduistyczna świątynia, cel licznych pielgrzymek. Zauważamy, że droga, która wiedzie granią od południa, rozświetlona jest mnóstwem lampek. Wygląda to niesamowicie. Układając plan chciałem wejść na ten szczyt, z uwagi na jego niesamowitą panoramę na cztery ośmiotysięczniki. Niestety nie dało się go sensownie zmieścić w planie treku. No szkoda, ale przed nami tyle wrażeń… W oczekiwaniu na jedzenie wychdzimy na miasto. Rozglądamy się za jakimś alkoholem na wieczór. To ostatnia szansa na niedrogie zakupy. Potem na trekingu ceny będą zapewnie zaporowe. Na głównej ulicy juz pusto. Wszystkie domy są ozdobione tysiącami światełek. To oczywiście na  okoliczność święta Tihar.

Zakupy zrobione. Wracamy do hotelu. Kolacja okazje się nawet całkiem smaczna i zjadliwa. Przed snem długo jeszcze siedzimy na balkonie popijąc tutejsze napoje wysokoprocentowe sporo rozmawiając o zaczynającym się jutro treku. Ciekawe jak to będzie…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

CAPTCHA. Wykonaj poniższe działanie *