[Kanczendzonga – Dziki Wschód Nepalu] – Dzień pierwszy. Lecimy czyli widoki z nieba.

Posted on BLOG

22 października 2019

Dzień pierwszy. Lecimy czyli widoki z nieba.

Czwarty raz. Lądując po  raz pierwszy w Kathmandu w 2007 roku nie śmiałbym przypuszczać, że bedę tu tak często wracać. Wpierw Everest, potem Annapurna i trzy lata temu Manaslu. Tym razem celem miała być Kanczendzonga. Trzeci szczyt świata, którego akurat wcześniej nie miałem okazji widzieć na własne oczy. Góra to wszak tylko góra, ale kusiła przede wszystkim względna dzikość wschodniego Nepalu, jeszcze nierozdeptanego przez tysiące turystów. Region mało znany, informacji w sieci niewiele. Ale jedna najważniejsza. Można iść bez namiotów. Choć do końca nie wiedzieliśmy, nawet podczas treku, czy we wszystkich  zaplanowanych miejscach będzie możliwośc noclegu.
Kilka mięsięcy przed ruszyły prace przygotowawcze. Tu, podobnie jak pod Manaslu, trzeba było załatwić przewodnika, odpowiednie pozwolenia i ogarnąć transport. Zasadniczo można próbować to ogarniać na miejscu. Ale raz, że  zajmie to zbyt dużo cennego czasu, a dwa, e może już nie być biletów/przewodnika/urzędnika wydającego permit. Za duże ryzyko jednak. Po kilkunastu mailach i nerwowych odpowiedziach udało się znaleźć agencję, która za w miarę rozsądne pieniądze miała się tym zająć na miejscu. Jeszcze bilety lotnicze. Niestety w tym roku złote czasy promocji jakby nieco odeszły do historii. Koniec końców znajdujemy bilety w sensownych cenach i można się pakować.
Chętnych na wyjazd było oczywiście bardzo dużo, ale bilety kupiło 9 osób. W takiej grupce zatem jedziemy. Panowie w mniejszości, jest nas tylko dwóch. Za to jest wśród nas pięć Anek. Będzie wesoło.
Tym razem lecimy na trzy sposoby. Piątka,w tym ja, zaczynamy najwcześnej z międzylądowaniami we Frankfurcie i Chengdu. Niewiele później  leci Gośka, ale dla odmiany z Oslo, przez Frankfurt i Muscat. A dzień później ostatnia trójka z postojem w Doha.

Lot przez Chiny ma pewne plusy. Dzięki temu mamy szansę spojrzeć na Tybet i Himalaje wlatując od wschodu. Pierwszy segment lotu z Warszawy do Frankfurtu minął bardzo szybko. W ramach poczęstunku dostaliśmy małą paczuszkę chipsów. Hmmn… Potem  kilka godizn czekania i oddajemy się pod opiekę Air China. Stary samolot, na go miejsca tyle co w Wizz Air. A nasz lot ma  trwać ponad 10 godzin. Oj… Będzie bolało. Pokładowy system  rozrywki z przed jakiś 10-15 lat. Jedzenie dośc ciekawe jak na chińskiego przewoźnika. Ziemniaki plus mielony. Heh. W końcu lądujemy w Chengdu. Lotnisko nie ma strefy tranzytowej. Zatem musimy  przejść kontrolę paszportów i odebrac bagaż.  Z automatu dostajemy wizę na  czas do kolejnego lotu. Ponieważ ten już za godzinę, więc nie ma się co zastanawiać. Szybko odprawiamy siebie i bagaże, kontrola, druga kotrola, trzecia, czwarta i ostatnie dwie już przyy wyjściu na płytę lotniska. Do  samolotu dojeźdżamy autobusem, który jedzie i jedzie.  Po ponad 15 minutowej jeździe w końcu nasz samolot. Zasiadamy i przed nami ostatnie trzy godziny. Dla nas to jakaś trzecia w nocy, więc oczy same się zamykają. A przecież trzeba pilnować widoków.  Zaraz po starcie zaczynają się góry. Wielkie morze zupełnie anonimowych gór.

Kiedy znaleźliśmy się nad Tybetem pojawiły się niestety chmury. Trochę czasem coś jednak widać. Głowa już ciężka. Spaaać… Niewiele przed Lhasą chmury nie dały już szans na nic.  Cały czas miałem nadzieję, że  jak przelecimy przez główną grań Himalajów to  chmury  znikną.  Przez kolejne minuty nadzieja powoli gasła, chmury nie odpuszczały. W końcu zaczęliśmy zniżać do lądowania. Przebiliśmy się przez chmury i zobaczyliśmy ośnieżone szczyty Himalajów. Tych leżących bliżej Kathmandu.

Wylądowaliśmy. Pierwsze, co zauważam  po wyjściu na płytę lotniska, to fakt, że jest wręcz lekko chłodnawo. W sumie wszystkie poprzednie wyjazdy zaczynały sie na przełomie września i października. Czyli  na koniec monsunu i było gorąco i duszno. W hali przylotów pustki. Też dziwne. Zapamietałem to miejsce jako pełne kłębiących się ludzi stojących w długich kolejkach. W 10 minut załatwiamy wizę i kontrolę graniczną. Zaraz potem wstrzymuje nas kontrola bezpieczeństwa przed wyjściem z lotniska. Taka prawdziwa, ze skanowaniem, prześwietlaniem i przeszukaniem. Czemu? Hmnnn… Pojęcia nie mam. Wychodzimy z terminala. Kathamadu, miło znów Cie widzieć!

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

CAPTCHA. Wykonaj poniższe działanie *