[latino] Machu Picchu czyli pocztówka z Peru

Posted on BLOG

Latino – cz. 9
7 września 2014
Machu Picchu czyli pocztówka z Peru.

Myśląc o Peru pierwszym skojarzeniem jest Machu Picchu. To taki sam symbol jak dla Indii Tadż Mahal, dla Aten Akropol czy dla Paryża Luwr. Może to przypadek, byłem zarówno w Indiach, w Paryżu i w Atenach. I nic z tej listy nie widziałem. 😉
Przed wyjazdem zastanawiałem się czy tu być. Z jednej strony wymagało to dwóch, trzech dni i kosztowało fortunę. Z drugiej strony dobrze byłoby zobaczyć co jest na rzeczy. Czemu wszyscy tu jadą. Ze zdjęć wyglądało na ładnie położoną kupę kamieni. Raz się żyje. A może drugi raz nie będzie okazji. Zatem jedziemy!

O problemach z dojazdem wspominałem już przy okazji wpisu o Cuzco. Koniec końców jesteśmy w Aguas Calientes. Całą noc słychać głośno hałasującą rzekę. Śpi się nienajgorzej, zjechaliśmy na wysokość ok. 2000 metrów npm. Wstajemy o 4:30. Mamy ambicję wyjść na wschód słońca na górę. Ruszamy około piątej. Ciemno. Oświetlając latarkami idziemy 15 minut wzdłuż rzeki by dojść do mostu i posterunku, gdzie sprawdzane są wejściówki. Trzeba je kupić wcześniej, najlepiej przez internet, z uwagi na wprowadzone jakiś czas temu limity. Na miejscu się nie da. Nie ma kasy. Nie ma biura. Lekko świta jak zaczynamy podchodzić w grupie ledwie kilkudziesięciu osób. Radość z tego fakty szybko gaśnie wraz z pierwszymi odgłosami nadjeżdżającego autobusu. Pierwszego, potem drugiego, dziesiątego… Z Aguas Calientes można  na jedyne 10$ szybko dostać się autobusem do samego Machu Picchu. My mamy do podejścia jakieś 400 metrów w pionie. W takiej chwili człowiek czuje sie bezsilny wobec zalewającej komercjalizacji takich miejsc. Nie będziemy pierwsi na górze. A ponoć autobusy miały jeździć dopiero od 7 rano. Trudno. Jest już jasno. I pojawia się nadzieja na pogodę. Chmury powoli się rozwiewają. Gdzieś daleko wschodzi słońce.

Na wschód się zatem spóźniliśmy, ale na nasze szczęście nie było zbyt efektownie, bo chmury rozstępowały sie dość opornie. Podchodzimy powoli do góry lasem o wyraźnym tropikalnym charakterze.

6:30 – jesteśmy na miejscu. Tłumów nie ma, przed wejściem czeka setka ludzi. W kolejce jest czas na studiowanie przepisów. Chyba tylko oddychać wolno. Jakiś obłęd. Żadnego jedzenia, picia w butelkach i plecaków większych niż 20 litrów. Na szczęście specjalnie te przepisy przy wejściu nie są przestrzegane. Bo jak wytrzymać tu pół dnia bez picia?

Wchodzimy. Co by nie powiedzieć to pierwszy widok od razu robi wrażenie. Mamy szczęście. Chmury odchodzą precz i zostaje piękny błękit i góry po horyzont.

 Przy wejściu jest trochę ciasno. Wiadomo, każdy staje, patrzy i bierze się za robienie niezmierzonej ilości zdjęć. Podchodzimy troszkę powyżej. Pięknie w tle widać imponujący szczyt, to Huayana Picchu. Będziemy tam później podchodzić, choć z stąd nie mam pojęcia którędy. Jej ściany wydają się być niemal pionowe. Ale tym będziemy się martwić później.

Historia tego miejsca sięga połowy XV wieku, kiedy za czasów największej potęgi Państwa Inków wybudowano tu miasto. Machu Pichu w języku keczua oznacza Stary Szczyt. Położone wysoko ponad doliną rzeki Urubamba, która otacza je z trzech stron, na grzbiecie pomiędzy dwoma górami – Machu Picchu i Huayna Picchu. Zbocza stromo opadają ku rzece. Z dołu praktycznie nie da się dostrzec żadnego zabudowania. Przetrwało około 100 lat, po podboju kraju przez Hiszpanów zostało opuszczone i z czasem zapomniane. Z biegiem lat dżungla ukryła to miejsce przez światem. Nie jest jasne kto w końcu odkrył je na nowo. Czy był to pewnie Niemiec w drugiej połowie XIX wieku, czy amerykański uczony w roku 1911. Należy jednak z rezerwą podchodzić do tych faktów. Zapewne miasto było znane miejscowym, żyjących w tej okolicy. Czy to z opowieści czy też niektórzy widzieli je na własne oczy. W każdym razie odkrycie stanowiło spora sensację w świecie i zaistniało w powszechnej świadomości jako legendarne święte miasto Królestwa Inków.

 W latach świetności mieszkało tu około 750 osób. Byli oni samowystarczalni w wodę i pożywienie. Woda płynąca z góry rozprowadzana była specjalnymi kanałami, a tarasy uprawne zapewniały udane zbiory. Samo Machu Picchu dzieliło się na część miejską i rolniczą. Część rolnicza to oczywiście spektakularne tarasy uprawne. Miasto z kolei też było podzielone na trzy dzielnice. W pierwszej mieszkali kapłani i arystokracja, w drugiej pospólstwo. Trzecia, najważniejsza, to część w której zlokalizowane były świątynie i miejsca kultu.

Słońce powoli wychodzi zza chmur pięknie oświetlając całość.

Wyszliśmy na najwyższy punkt, w miejsce gdzie znajdował się dom strażnika.

Widać stąd odległe zaśnieżone szczyty gdzieś na horyzoncie.

Ciekawe jest to, że jakoś ludzie rozeszli się po całym, dość dużym obszarze i nie przeszkadzają zbytnio w odbiorze. A może dlatego, że nastawiłem się na zwiedzanie w dzikim tłumie..? Nie obywa się bez specjalnej atrakcji dla turystów. Machu Picchu to symbol Peru, ale w połączeniu z pięknymi ,smukłymi i puszystymi lamami… Toż to Peru do kwadratu.

Są widać przyzwyczajone do bycia wielką atrakcją tego miejsca. Niespiesznie sobie spacerują, od niechcenia skubiąc trawę i patrząc kątem oka na kłębiący się tłum turystów robiący im milion zdjęć. Może są zatrudnione na etacie Ministerstwa Turystyki, kto wie?

 

Ale przyznać trzeba, że komponują się tu doskonale. Niczym jeleń na rykowisku na tle oświetlonego zachodzącym słońcem lasu. 😉

Przy wspomnianym domku strażnika także i  my robimy sobie ulotną sesje zdjęciową.

Niektóre rośliny wyglądają znajomo, ale tu są znacznie bardziej dorodne. Jak ten krzak aloesu.

 Opuszczamy tarasy uprawne i wchodzimy do miasta. Zaczynamy od wzgórza świątynnego. Wstęp mieli tu tylko i wyłącznie kapłani. Znajdowało się tu obserwatorium, Słoneczna Wieża i najważniejsza Świątynia Trzech Okien. Inkowie praktykowali kult słońca, które było dla nich najważniejszym bóstwem. Kapłani rok do roku odgrywali spektakl przed wystraszoną ludnością Ludzie wystraszeni faktem, że słońce jest coraz mniej przychylne i przez to znika szybciej czyniąc dzień krótszym zwracali się do kapłanów. W dzień przesilenia kapłani upraszali Słońce składając ofiarę, by nie znikało. Mieli widać dobre kontakty, bo już nazajutrz dzień stawał się dłuższy. I tak rok w rok…

Najwyżej położone było obserwatorium astronomiczne Intihuatana (czyli miejsce, gdzie przystaje słońce).
W centrum stał kamienny słup, na który podczas przesilenia padające słońce nie dawało cienia. Obserwacje astronomiczne prowadzono także w Wieży Słońca i Świątyni Trzech Okien. Świątynia miała tak usytuowane otwory okienne aby w dzień przesilenia wpadające przez nie słońce oświetlało kamień wewnątrz pomieszczenia.

Ze wzgórza świątynnego schodzimy w stronę głównego miejskiego placu.

W dole widać Urubambę a także osadę Hydroelectrica, dokąd można dojechać autem. Tędy wiedzie szlak pieszo/kolejowy, alternatywny dla drogiego pociągu. Jedyne 12 kilometrów po torach przez dżunglę w górę rzeki. Można też pociągiem za jakieś 10-15$.

 

 Zaglądamy do części, w której mieszkali zwykli mieszkańcy. Prócz mieszkań mieli tam także swoje warsztaty. A my mamy znów gdzie pozować do grupowego zdjęcia.

Wracamy na główny plac.

Na godzinę 11 mamy zaplanowane wejście na Huayana Picchu.

Spis treści:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

CAPTCHA. Wykonaj poniższe działanie *