[latino] Potosi czyli cień wiekiej góry warty fortunę

Posted on BLOG

Latino – cz. 24
15-16 września 2014
Potosi czyli cień wielkiej góry warty fortunę.

Do Potosi przyjechaliśmy równo z wschodzącym słońcem. Było trochę przed szóstą rano. Odebraliśmy plecaki, na szczęście wyglądało, że nic im nie brakuje. Wyszliśmy przed dworzec szukając jakiegoś transportu do centrum. Nie było to trudne, należało tylko iść za pasażerami z naszego autobusu. Jeden zakręt w lewo i już stoimy na przystanku. Po chwili podjeżdża miejski autobus. Mieścimy się wszyscy i za 1B jedziemy na główny plac miasta.

W przewodniku doczytaliśmy się, że tam możemy liczyć na niedrogie hostele. Po 20 minutach jesteśmy. Zrzucamy plecaki pod kościołem i idziemy na poszukiwanie noclegu. Godzina jest wczesna, my trochę niewyspani, prosto z gór. Morale takie sobie. Chodzimy po uliczkach w końcu trafiamy na całkiem ładnie wyglądający hostel La Casona. Przeszklone drzwi, w środku dziedziniec z dużą ilością przyjemnego cienia. Akurat jest wolny pokój 10 osobowy. Nam to pasuje. Cena nam odpowiada. 45 boliwianów (22,5zł). Podoba nam się tu, ale dla zasady idziemy do drugiego hostelu znajdującego się naprzeciwko. Tam okazuje się, że w połowie działa a w drugiej połowie jest w remoncie, obsługa nic nie wie. Grzecznie dziękujemy i wracamy do naszego pierwszego wyboru. Chwila na zameldowanie i idziemy spać.
W krajach hiszpańskojęzycznych dość popularny jest zwrot vale un Potosi – warte fortunę. Wszystkiemu oczywiście winna jest dominująca nad miastem góra Cerro Rico, co z hiszpańskiego znaczy Bogata Góra. Przez tę górę Potosi uchodzi za najwyżej położone miasto na świecie z tych mających ponad dziesięć tysięcy mieszkańców. Może to i prawda, ale fakt jest taki, że centrum miasta leży na wysokości 4000 metrów npm. A niektóre dzielnice jeszcze wyżej, nawet na 4250 m.
Na początku XVI wielu Hiszpanie zorientowali się, że ta pochodzenia wulkanicznego góra to największe na znanym im świecie źródło srebra. Nie znaleźli złotego mitycznego miasta El Dorado, za to trafili na srebrną górę. Już rok później, w 1545 roku, założyli u stóp góry miasto. Z początku nazwano je ku chwale hiszpańskiego króla, Villa Imperial de Carlos. Z biegiem czasu zaczęto nazywać je Potosi. Słowo to wywodzi się z języka Indian Ajmara – potoj oznacza grzmot, huk, odgłos eksplozji. Historia miasta jest nierozerwalnie związana z prosperowaniem kopalni srebra. W ciągu stu lat rozrosło się do 200 tysięcy mieszkańców. W XVII wieku w Potosi doliczono się ponad 80 kościołów. Było to największe miasto obu Ameryk, większe od ówczesnego Paryża, Londynu czy Madrytu. Srebro płynęło statkami do Europy i stanowiło najważniejsze źródło dochodu całego hiszpańskiego imperium.  Wystarczyło, że jakiś transport na Atlantyku padał łupem piratów lub tonął w wyniku niespodziewanego sztormu, odbijało się to wielką dziurą w królewskim skarbcu. Do pracy w kopalni przymuszano miejscowych Indian, a gdy ich zaczynało brakować do kopania w kolejnych szybach, ściągano niewolników z Afryki. Szacuje się, że kopalnia pochłonęła przez czterysta lat około sześć milionów istnień. Okrutna jest cena bogactwa nielicznych. Wiek XIX przyniósł upadek. Ceny srebra na świecie znacznie słabły, wydobycie spadało, bo co bardziej wydajniejsze złoża były już dawno przekopane. Do tego doszła wojna o niepodległość Boliwii. Liczba mieszkańców zmniejszyła się do 10 tysięcy. Przez kolejne długie dziesięciolecia miasto pogrążyło się w biedzie i upadku. Dopiero wiek XX przyniósł trochę nadziei na lepszą przyszłość.  Srebro się skończyło, ale zaczęto pozyskiwać z wnętrza góry rudy cynku, cyny i ołowiu.
Obecnie w Potosi mieszka 140 tysięcy ludzi. Nadal głównym pracodawcą jest Góra. Po potędze zbudowanej na milionach ofiar srebrnej gorączki została tylko kolonialna zabudowa centrum, kilkanaście kościołów, domy z pięknymi zdobnymi wejściami i balkonami. I oczywiście góra. Przekopana ponad 200 kilometrami korytarzy, podziurawiona niczym dobry szwajcarski ser. Kilkanaście lat temu miasto wpisano na listę światowego dziedzictwa UNESCO w uznaniu jego bogatej i tragicznej historii oraz zachwycającej kolonialnej architektury.
Idziemy zatem na spacer po mieście wsłuchać się w pieśń o dawnej potędze i o czasach do których chyba nikt nie tęskni.

Z okien hostelu widzimy czerwone dachy kościoła świętego Franciszka.

Sam kościół w środku wygląda dość skromnie.

 Jest popołudnie, wróciliśmy z wizyty w ciemnej kopalni ( o której będzie w następnym odcinku ). Postanawiamy przejść się ot tak, bez planu, bez przewodnika. Wyszliśmy z hostelu i kierujemy się w prawo. Uliczką, która powoli wspina się w górę, ku biednym przedmieściom. Ulica jest wąska, ledwo mieści się na niej większe auto. Z prawej, na tle błękitnego nieba, wisi nad nami Cerro Ricco. Zabudowa jest dość ciasna, domy sprawiają wrażenie, że pamiętają czasy srebrnego hiszpańskiego szaleństwa. Od razu w oczy rzucają się wystające z bryły kamienic piękne obudowane zawieszone nad uliczką balkony. Wykonane z drewna, obowiązkowo pomalowane w kolorze konstrastującym się z budynkiem.

 Kamieniczki są niewysokie, dwie, góra trzy kondygnacje. Od czasu do czasu mijamy pięknie portale wejściowe. Zdobione jak na barok, przywieziony tu na statkach z Hiszpanami, przystało.

 Hiszpanie kolonizując te tereny wprowadzali znaną sobie architekturę. Nie można jednak mówić o prostym przeniesieniu wszystkich założeń. Zarówno jeśli chodzi o bryłę, detal jak i materiały budowlane. Wynikało z wielu czynników. Inne warunki klimatyczne, wilgotność, temperatura. Intensywna aktywność sejsmiczna. I wreszcie dostępność materiałów budowlanych.

Zagrożenie trzęsieniem ziemi wymusza niską zabudowę i wzmocnienie ścian przyziemia. Stąd tutejsze kościoły są niskie i dość rozległe. Nie znajdziemy strzelistych i smukłych wież, stromych dachów. Główny nacisk kładziono na zdobienie portalu wejściowego, często też misternym detalem pokrywano całą przednią fasadę. Zdarzało się też, że z powodu niedostatku kamienia, zastępowano go drewnem.
Wnętrza z reguły były dość skromne, wykończenie proste z mała ilością zdobień. Jako, że ściany były masywne, okna musiały być niewielkich rozmiarów.  Wnętrza przez to są skromnie oświetlone, panuje w nich półmrok.
Wpływy kultury Indian są widoczne zwłaszcza w detalu. Można łatwo znaleźć zdobienia typowe dla czasów inkaskich, przedstawienia zwierząt i motywy miejscowych roślin.

 Dochodzimy w okolice targu. Na ulicy, przy starej kamienicy, siedzi kilka starszych kobiet. Przed każdą prowizoryczne stoisko. Taki miejscowy fastfood. W siatkach i workach półprodukty; pocięte pomidory, sałata, cebula, papryka, bułki. W dużym blaszanym naczyniu pływał w tłuszczu upieczony kawał mięsa ze skórą i kością. Wyglądało to na jakąś nogę. Obok stoją przyprawy, keczup i jakieś sosy. Nic nie jest w stanie nas wystraszyć. Bierzemy po bułce. Pani wyciąga niespecjalnie czystą ręką z reklamówki bułkę, nożem dzieli na dwie cześci i odkłada na bok. Kroi kilka kawałków mięsa. teraz już łatwo. Do bułki trafia mięso, warzywa, jakiś majonezowopodobny sos i gotowe! Smacznego 😉 Przy stoisku kręci się kilka zaniedbanych psów, czekających na resztki z naszego żarcia. Pewnie wiedzą, że w w kanapce mięso występuje razem z kością i za chwilę ta kość wyląduje na chodniku. I tak się też dzieje. Wszyscy zadowoleni. Pani, bo zarobiła, my, bo dostaliśmy nawet zjadliwe kanapki i psy, bo właśnie gryzą kości. Staramy się nie zauważać, że staruszka ta sama ręką trzyma i kroi mięso, nakłada warzywa, bierze pieniądze i wyciera nos. Najważniejsze, że smakowało.

Słońce powoli skłania się ku zachodowi. Przy targu widzimy kolejny kościół.

Sycimy się atmosferą sennego popołudnia na peryferiach miasta. Targ niestety już praktycznie zamknięty. Działa ledwie kilka stoisk. Nam to wystarcza. Banany, pomarańcze, suszone figi. wszystko smaczne i świeże.

Ktoś przytomnie zauważa, że być może nie jest to miejsce po zachodzie słońca dla takich gringos jak my. Może tak, może nie. Ale sprawdzać tego nie będziemy. Schodzimy do centrum w kierunku hotelu. Ale faktem jest, że kilka sklepików, które mijaliśmy nie miało otwartych drzwi. Sprzedaż odbywała się przez solidnie wyglądające stalowe kraty. Widać nie bez powodu. Zakupujemy miejscowe piwo Potosina. Sprzedawane w litrowych butelkach, jak na miejscowe realia dość drogie (7,5zł z butelką).

 Jest tez i największe odkrycie z Potosi. Spirytus 95% z trzciny cukrowej sprzedawany w plastikowych butelkach. Były półlitrowe, litrowe i dwulitrowe. Do wyboru. Litrowa butelka kosztuje w przeliczeniu około 7 zł. Zakupujemy małą butelkę celem wypróbowania. Po zmieszaniu z napojem typu fanta, sprite okazuje się być całkiem dobrze pijalny. Później, gdy zostało nam jakieś 1/3 butelki wpadliśmy na wesoły pomysł zrobienia kokówki, czyli nalewki z liści koki na spirytusie. Odważny pomysł. Okazało się po kilku dniach, że nic dobrego z tego nie wyszło. Brrr…  😉

 

Po krótkim odpoczynku w hostelu idziemy na kolację. Już ciemno, okazuje się, że co ciekawsze kościoły są całkiem ładnie podświetlone. Stajemy na głównym placu i podziwiamy. Przed nami katedra zbudowana jeszcze w XVI wieku.

 Na ulicach panuje wielki ruch i gwar, jakby wszyscy mieszkańcy wyszli z domów i tu przyszli. Wszystko jest otwarte. Zwłaszcza knajpki. Dużym powodzeniem cieszą się uliczne stoiska z jedzeniem. Mamy okazję podziwiać niezwykłą wręcz prędkość i sprawność człowieka, który w kilka sekund metodycznie przygotowuje kolejnego hamburgera. Te same ruchy, w pełni zautomatyzowane. Patrzymy się jak zahipnotyzowani. Maestro.

Siadamy w jakieś przytulnej knajpce. Rozpiętość apetytów w grupie po treku jest spora. Od skromnej herbaty po trzydaniowy obiad. Z okna możemy podziwiać pięknie podświetlona fasadę kościoła.

Rankiem wpierw skromne śniadanie w hostelu. Niestety w Boliwii jest tak samo jak w Peru. Kawa/herbata, pieczywo, dżem i jajko. Ale sam hostel zapamiętamy jako przyjemne miejsce.

Zbieramy się powoli w kierunku dworca. Po drodze jeszcze kilka zdjęć. Zatrzymuję się przed Iglesia de la Merced.

A potem ruszamy w dół  labiryntem wąskich uliczek w stronę dworca

 

 Autobusy do Uyuni odjeżdżają z dawnego miejskiego dworca, miał być niedaleko od centrum. Toteż wybraliśmy się na piechotę, by znaleźć jeszcze chwilę na spojrzenie na miasto. Ta chwila trwała jakieś pół godziny, ale nikt chyba nie żałuje. Blisko dworca widzimy stadion w budowie, a na skrzyżowaniu pomnik piłkarza. Niestety nie znam żadnego boliwijskiego kopacza, ale widać ten czymś dla miasta się zasłużył.

 

Przechodziliśmy także obok takich przybytków, które kusiły niczym Syreny Odyseusza. Twardzi byliśmy, trochę szkoda… 😉

Jesteśmy na dworcu. Szybko kupujemy po lekkich targach za 25 boliwianów (12,5zł). Nie ruszając się z ławki można kupić wszystko co trzeba na podróż.

Można też kupić wiele niepotrzebnych rzeczy. Ot chociażby auto – zabawkę wykonane z plastikowych butelek. Sprzedawca zachęcał, koła sie kręciły. Ale jak to zmieścić do plecaka?

Na dworcu można wszystko. Także pomodlić się w intencji udanej i bezpiecznej podróży.

Wsiedliśmy do autobusu i ruszyliśmy do Uyuni. Ale w następnym odcinku będzie o wizycie w kopalni.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

CAPTCHA. Wykonaj poniższe działanie *