[nepal] Dookoła Manaslu – dzień czwarty

Posted on BLOG

Dzień czwarty

11 października

Dziś jest najważniejszy dzień z całego dwutygodniowego święta Dashain. Pierwsze dziewięć dni to czas modlitwy. W tych dniach ludzie odwiedzają świątynie, modlą się i składają ofiary. Pod nóż idą owce, kozy czy kury. Ma to zapewnić powodzenie i szczęście dla całej rodziny. Teren wokół świątyń w tym czasie spływa krwią. Dziesiątego dnia zaczyna się czterodniowy okres w którym należy odwiedzić całą swoją rodzinę. Zarówno tych widzianych na co dzień jak i tych widzianych właściwie tylko od święta. Wszyscy wzajemnie się odwiedzają. Dla przeciętnego Nepalczyka w tym czasie nic innego się nie liczy. Sklepy w dużej mierze są zamknięte, na targowiskach pustki, urzędy praktycznie przestają funkcjonować. Święto to ma podobny charakter jak dla nas Boże Narodzenie. To czas dla rodziny. Czas radości i świętowania. Podczas spotkań najstarsi błogosławią młodszych, a młodsi jeszcze młodszych. W tym czasie lepiej nie planować przejazdów. Nie dość, że wszyscy jadą odwiedzić rodziny mieszkające gdzieś w odległych wioskach, to jeszcze z racji święta połowa kierowców nie pracuje – oni tez jadą spotkać się z bliskimi. Prócz odwiedzin to także czas ucztowania. Właśnie w tym czasie tradycja nakazuje przygotowanie różnorakich potraw z mięsa. Na co dzień Nepalczycy praktycznie mięsa nie jedzą, głównie dlatego, że jest ono dość drogie. Święta to czas kiedy mogą jeść codziennie. Jak święta to oczywiście jest to też zakupy. Wedle zwyczaju każdy powinien coś sobie kupić, najczęściej jest to jakiś element garderoby. Ostatniego, 15 dnia ulice zupełnie pustoszeją. To czas na odpoczynek w domu.

I tego piętnastego dnia o poranku wyszliśmy z hotelu w stronę Durbar Square. Sklepy pozamykane, zniknęły gdzieś samochody i motorowery, które zawsze przeciskały się wąskimi uliczkami przy dźwiękach klaksonów pomiędzy tłumami pieszych.

A my wyszliśmy z myślą, że coś zjemy na ulicy. Dopiero przed samym placem trafiamy na przenośną cukiernię. Minusem było to, że wszystkie specjały podawane były na słodko. Pan wprawnym ruchem ręki zataczał koło wylewając całkiem płynne ciasto na rozgrzany głęboki tłuszcz.  Po chwili precelek jest gotowy. I całkiem smaczny.

Weszliśmy na plac. Ja znów klucząc zaułkami omijam punkty kontrolne. Ależ kontrast do wczorajszego dnia. Dziś pustki.

Można spokojniej przyjrzeć się zniszczeniom. Smutno to wygląda.

Najładniejszy kompleks świątyń stał, ale po podejściu z bliska widać , że długo to on nie postoi. Wszystko podparte stemplami czeka na rozbiórkę i rekonstrukcję.

Wyszliśmy z placu kierując się do głównej ulicy, by złapać jakieś taksówki, które zawiozą nas do Patanu.

Jedziemy kilkanaście minut. Patan od centrum Kathmandu oddalony jest tylko o 6 kilometrów. Jest przyklejony do stolicy ale stanowi oddzielne, trzecie co do liczebności mieszkańców miasto w Nepalu. Dochodzimy do głównego placu, który też nazywa się Durbar Square. I tak samo, tu też przy placu położony jest pałac królewski i kilkanaście zachwycających świątyń. Wstęp dla turystów kosztuje 10$. Od razu widać, że trzęsienie nie oszczędziło i tego miejsca. Brakuje kilku obiektów. Reszta tonie w rusztowaniach. Pewien pozytyw jest taki, że tereny zniszczone są ogrodzone, a na siatce wiszą umocowane  tablice z rysunkami odbudowanych obiektów wraz ze stosowną informacją, że zajmuje się tym jakaś japońska fundacja.

Wchodzimy na jedyny udostępniony do zwiedzania dziedziniec pałacu. Piękne newarskie zdobione elementy drewniane i ściany z czerwonej cegły. Kwintesencja starej nepalskiej architektury.

Niespiesznym krokiem kierujemy się do Złotej Świątyni.

Świątynia jak świątynia, jedyne co ją wyróżnia to chyba nazwa.

Kluczymy uliczkami by trafić do świątyni Mahabuddha. W końcu znajdujemy. Jest schowana za wąskim przejściem prowadzącym od ulicy do niedużego dziedzińca. Możemy podziwiać ponoć tysiąc terakotowych figurek Buddy. Duże, średnie, małe i całkiem małe.

Tuż obok kolejna świątynia – Rudra Varna Mahavihar. W holu trwa świąteczne spotkanie. Sami panowie. Dużo różnych potraw a także, co ciekawe, alkohol.

Wszystkie samochody są świątecznie przystrojone.

I kolejna świątynia hinduistyczna. Teraz zupełnie pusta. Zapewne wczoraj o tej porze był tłum.

I na koniec wizyty w Patanie stupa Asioki.

Do Kathmandu wracaliśmy pieszo. Chcieliśmy coś zjeść po drodze. Wszystko zamknięte. Dopiero po kilkunastu minutach trafiamy na pierwszy otwarty bar. W środku bardzo skromnie, parę poobijanych stolików. A do jedzenia właściwie tylko somosy. Ale za to przepyszne. Jest już wczesne popołudnie. Powoli ludzie zaczynają wychodzić na ulice. Przechodzimy mostem nad rzeką. Jesteśmy już w Kathmandu. Idąc ulicą mamy okazję widzieć jak powoli wraca życie w mieście. Patrząc się na ulicę i jeżdżące motory, można odnieść wrażenie, że motor to pojazd rodzinny. Bez trudu mieści cztery osoby. Ciekawe, że tylko kierujący pojazdem musi mieć na głowie kask. A pasażerowie są już zwolnieni z tego obowiązku. To samo w samochodach. Pasy zapięte ma mieć tylko kierowca. Co kraj to obyczaj.


Resztę popołudnia spędziliśmy na ostatnich zakupach przed trekiem, wypisywaniem kartek pocztowych, kolacji w naszej ulubionej restauracji i na koniec – co widać na zdjęciu poniżej – ostatni trening przed ruszeniem w góry 😉

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

CAPTCHA. Wykonaj poniższe działanie *