[zobaczyć k2] – Dzień siedemnasty. Goro czyli czas do domu.

Posted on BLOG

Dzień siedemnasty. Goro czyli czas do domu                                                                                                                                                                                                 21 lipca 2018 r.

     Poranek przyniósł sporo chmur. Ale obowiązkowo trzeba wyjść z namiotu i popatrzeć. To już ostatnia okazja, dziś żegnamy sie z  Concordią. I z pięknym widokiem na K2. Co prawda rano tego widoku brakuje, ale w ramach rekompensaty widać jakieś inne góry.

     I tak tradycyjnie. Chmury zebrały się tylko wokół najwyższych szczytów a cala reszta w słońcu na tle błękitnego nieba. Szczególnie ładnie prezentuje się Mitre Peak.     A K2 schowany, jakby nie miał zamiaru sie z nami żegnać.     Gasherbrum z kolei prezentował gigantyczne widmo Brockenu. Oczywiście mogliśmy je tylko podpatrywać od spodu.       Cóż. Trzeba było zacząć się pakować. A potem śniadanie. Na którym jak  zawsze były ciapaty, dzęm, miód, jajko i jakaś owsianka. Calkiem zresztą jadalna.W międzyczasie chmury się trochę rozwiały.

Czas na ostatnie zdjęcia.    Pożegnaliśmy siódemkę, która kierowała się na przełęcz. Zobaczymy sie za kilka  dniw Skardu. Ale im fajnie…      I już po chwili zrobiło sie znacznie ciszej. To nie była ta znana z opowieści tłoczna i rozgadana Concordia. Pusto, słychać tylko wiatr. Odwiedziłem jeszcze jedyną w swoim rodzaju obozową sławojkę.       Jedyną, bo widok z niej doprawdy nie pozwalał na obojętność.     Ruszamy. Wydaje się nam, że będzie łatwiej. Aklimatyzacja powinna być, jesteśmy rozchodzeni. Będziemy szli w dół. No, zobaczymy.

      Przez pierwszą godzinę szliśmy jakby pierwszy raz. Bo podchodząc tędy tydzień temu padał deszcz i niewiele było widać. Mijamy mały posterunek wojskowy. Trzy kuliste bryły, które służą za schronienie dla kilku żołnierzy. To baza całoroczna, więc w zimie tu musi być niewesoło.

     W zasadzie każdy taki posterunek obfituje w wielkie składowisko kanistrów na paliwo. Widzieliśmy kanistry składowane w równych rzędach, także takie leżące bez żadnego ładu. A tu dla odmiany, pustymi kanistrami wyłożono całe zbocze otaczające stalowe budynki. Ot, fantazja.

      W bliskiej odległości od posterunku zrobiliśmy sobie zasłużony, jak zawsze, postój. Karim poszedł uciąć sobie  krótką pogawędkę z żołnierzami i przy okazji niewielkiej wymiany prowiantu . W ten sposób wzbogacamy się o przepyszne mięso w sosie własnym. Ach co to będzie za lunch….

      Tymczasem przed nami wielka karawana. Kilkanaście koni. Znaczy jakaś większa grupa idzie w górę. Jak dobrze,  że się miniemy.      Pogoda może bez rewelacji, ale odsłania sie  nam potężny Mustagh Tower.       Idzie się jednak gorzej niż się spodziewałem. Bo tego odczuwalnego “w dół” nie czuć. Caly czas to w górę to w dół… I te kamienie, których powoli zaczynamy mieć dosyć.

     Cały czas przed nami dumnie eksponuje swoje piękno Mustagh Tower.. No, z takimi widokami to można  schodzić….       Wchodzimy w znany nam już świat lodu. Droga prowadzi w bardzo widowiskowych  okolicznościach przyrody. I nawet nie przeszkadzają chmury wiszące na szczytach Trango, Biaho i Paiju.

  Jak tak pięknie, to mozna wykorzystać widok jako fototapetę. I zrobić sobie portrecik. Przynajmniej jakiś dowód ycieniowanej sylwetki zostanie, bo trochę kilogramów udało się na Baltoro zostawić. Łatwo zauważyć to po spodniach, które usiłują co chwilę zsunać się z bioder.  Cóż…

     I w takim miejscu zatrzymujemy się na lunch. Sceneria przepiękna.

     Możemy się przekonać, że armii pakistańskiej nie karmią byle czym. Pyszne było zdobyczne mięso. Zresztą, zauważamy, że dziesiejszy obiad nie dość, że chyba najlepszy, to jeszcze w ilości nie dającej sie  przejeść. To niechybny znak końca treku, wyjadamy żelazne zapasy.

     Po takim posiłku trudno wstać i iść dalej. To chyba jedyny minus.

      Mijamy turystów z Azji. Niestety nie jestem w stanie odróżnić czy to Chińczycy, Japończycy czy Koreańczycy. W każdym razie większość z nich jedzie na koniach. Cóż Co kto lubi. Ale po co tak męczyć siebie i te biedne zwierzęta…

     Mijane szczeliny są nieustająco widowiskowe.     Znów się trochę  rozpogadza. Mamy szansę na ładny zachód.  Gasherbrum się już szykuje.   Mashebrum zaś pięknie owinął się chmurką.  

    Przychodzimy do Gore I. Spaliśmy tu tydzień temu. W sumie ledwie kilka dni a to przecież cała wieczność. Tyle się wydarzyło… Teren obozowiska znacząco się zmienił. W miesjcu, gdzie stała mesa teraz pokazała sie duża szczelina. Są i inne, których uprzednio nie było. Wszędzie lezżą jakieś porozrzucanne luźne głazy. Niesamowite, ten lodowiec jednak żyje. I się przesuwa. Zachód niby podobny do tego  widzianego kilka dni temu, ale  jednak nie tak olśniewający. A może to  tylko dlatego, że nie ma zaskoczenia? Że  to już widzieliśmy? Chyba tak…

Ładnie, naprawdę ładnie.     Dziś warto też spoglądać na Masherbruma.     A po zachodzie chmury się rozeszły i milion gwiazd zaświecił nad nami.

Dobranoc.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

CAPTCHA. Wykonaj poniższe działanie *