Dzień dwunasty
18 października
Ghap /2200m/ – Namrung /2630m/
Ranek nie przyniósł żadnej zmiany pogody. Chmury wiszą gdzieś wysoko nad nami, czasem tylko odsłaniając błękit nieba. Ale góry widać, toteż nie ma co narzekać. Wychodzimy niewiele po ósmej mając nadzieję, że dziś faktycznie dzień będzie lekki i pozwoli nam złapać trochę oddechu.
Jesteśmy cały czas w dolinie Budhi Gandaki. Na tym odcinku dolina jest dość mocno wciśnięta pomiędzy okoliczne szczyty. W którą stronę by nie spojrzeć – otaczają nas strome skalne ściany.
Droga prowadzi cały czas w bliskości rzeki. Jest wręcz nieco monotonnie. Widok dość ograniczony. Ruch na szlaku niewielki. Turystów kilku, czasem tylko jakaś karawana przejdzie, czym urozmaica nam marsz.
Po niecałej godzinie dochodzimy do hoteliku w Ghapsya. Dobry pretekst by się zatrzymać. Guesthouse jest świeżo wybudowany. Bardzo nam się spodobała widna i przestronna jadalnia. Ceny bardziej niż zachęcające. Szkoda, że tu dziś nie spaliśmy. Zamówiliśmy coś do picia i delektujemy się odpoczynkiem.
Siedzimy na ławce przed budynkiem a obok nas spaceruje sobie dudek. Albo jakaś himalajska odmiana dudka.
Miejsce łączy tradycję z nowoczesnością. Murki mani wraz z wifi.
Ruszamy dalej. Od razu przechodzimy na drugą stronę doliny.
Z mostu można podziwiać ciekawostkę – skalny naturalny most.
W międzyczasie minęła nas grupa miejscowych tragarzy, która z wyraźnym wysiłkiem i skupieniem na twarzy niosła wielkie zwinięte rulony blachy falistej. No, to musi ważyć. Szli z góry, więc blacha dostała się tu helikopterem i z lądowiska transportowała była w dół do miejsca przeznaczenia.
Las urzekał coraz bardziej.
Znów most i wracamy na druga stronę. Podchodzimy już do Namrung. To kilkaset metrów podejścia. Parno, ale szło się całkiem dobrze. Choć mozolnie pod górę.
Szlak nowiutki, prowadzony nowym śladem. Niestety wyprowadził nas ponad wioskę. Co za marnotrawienie sil…
Pierwsza brama wygląda okazale. Całość budowana z rozmachem, ale wedle tego co mówi przewodnik, inwestycja wstrzymana. Miał być superluksusowy hotelik dla turystów, lecz inwestor przeszarżował z rozmachem i zabrakło pieniędzy. I stoi sobie teraz nieskończony obiekt. Marnieje i straszy.
Lokujemy się w Namrung Guest House, ponoć w najlepszej miejscówce w wiosce. Jest godzina 13. Cudownie. Można odpocząć, coś uprać, wziąć prysznic. Zjedliśmy obiad i odkrywamy, że tutejszy kucharz na tle tego co jedliśmy po drodze zasługuje na przynajmniej jedną gwiazdkę Michelin. Wszystko pyszne i świetnie wygląda. A potem w ramach odpoczynku idziemy na krótki spacer do pobliskiego klasztoru.
W kilkanaście minut jesteśmy na miejscu.
To zamknięty klasztor czyli miejsce dla tych co spędzają w odosobnieniu 3 lata 3 miesiące i 3 dni. Zatem nie możemy wejść do środka. Spacerujemy cobie po pobliskim podwórku.
Możemy podziwiać warsztat tkacki.
Wracamy. Idziemy pooglądać sobie wioskę, bo jeszcze widno i czasu dużo.
Jak się nie ma co robić to się chodzi po sklepach. W wiosce są dwa sklepy. Ceny takie same jak w hotelikach. Znaczy drogo. Piwo po 6$. Aż można wpaść w chorobliwą abstynencję. Największe wrażenie robi na nas kolekcja suszonego mięsa z jaka. I sery.
Wieczór upłynął bardzo przyjemnie. Kolacja bardzo smaczna. Aż chciałoby się zabrać tego kucharza ze sobą.