Dzień czternasty
19 października
Lho /3180m/ – Samagaon /3520m/
Wczesna poranna pobudka brutalnie potraktowała nasze wieczorne nadzieje. Chmury jak były wczoraj wieczorem, są też i dziś. Dziwne. Do tej pory codziennie rano można było liczyć na brak chmur. A tu taka niespodzianka. Trudno. Do następnego razu.
Podczas śniadania co chwila zerkamy w stronę okna z nadzieją, że jeszcze się odsłoni. Ale jednak nie tym razem. Zbieramy się i powoli wychodzimy. Dziś kolejny krótki dzień. Weszliśmy już w strefę niedługich etapów. Jesteśmy już na wysokości ponad 3000 metrów i trzeba zacząć zwracać uwagę na aklimatyzację. Zaleca się by każdy kolejny dzień nie był wyżej niż 400-500 metrów. Samagaon, do którego dziś chcemy dojść leży już na wysokości 3500m. Etapy może niedługie, ale z racji wysokości łatwo nie będzie.
Jako, że etapy są krótsze, nagle okazało się, że zaczęliśmy mijać większe grupy trekingowe. Większe, czyli kilkunastoosobowe. Wcześniej mieliśmy wrażenie, że góry praktycznie mamy tylko dla siebie. Wychodzi na to,że trzeba będzie się nimi podzielić.
Doszliśmy do rozdroża za Lho. Stąd w prawo do klasztoru, a w lewo w dół prowadzi nasz dalsza droga. Ociągam się z wyruszeniem dalej, licząc, że może jednak chmury się na chwilę rozstąpią i jeszcze coś zobaczę. Odczekałem kwadrans. Wszyscy już dawno poszli, trzeba iść. Schodzę stromą ścieżką do dan doliny. Dziwne. Niby mamy iść do góry, a tu znów zejście. Po drodze jestem świadkiem polowania na zbłąkanego jaka. Miejscowi usiłowali go zlokalizować i skierować na ścieżkę. Nie było to łatwe, bo zbocze było bardzo strome, gęsto zarośnięte i nie dało się po nim chodzić. To znaczy pasterze mieli problem, bo jak-uciekinier nie miał z tym problemu. Dobiegały do nas tylko odgłosy wielkiego zwierza buszującego w krzakach.
Oczywiście chwilę po tym jak zeszliśmy w dół doliny zaczyna się strome podejście. Nie pomaga dość krucha i obsuwająca się droga. Po kilkunastu minutach weszliśmy na próg dolinki. Teren zrobił się łagodny. Zielony. I zobaczyliśmy wielkie stado jaków. Fakt. Jesteśmy powyżej 3000 metrów i zaczyna się jacze królestwo.
Szlak prowadzi przez środek pastwiska. Jakoś trzeba przejść przez całe stado. Na szczęście jaki nie wykazują zainteresowania naszymi osobami.
Dolina wolno idzie w górę. Idziemy wygodną szeroką ścieżką. Obok leniwie płynie niewielki strumyk. Wokół las. Prawie jak w Beskidach. Gdzieniegdzie tylko pasące się jaki przypominają,że nie są to Beskidy.
Dolina ma się ku końcowi, robi się stromiej. W końcu widać bramę. I koniec lasu. Zaraz po przejściu bramy znajdujemy się w innym świecie. Robi się przeraźliwie jasno. Zniknęły drzewa. Pojawiły się wielkie strzeliste góry pokryte śniegiem. O.. witamy w Himalajach.
Wioska nazywa się Shyala. Zasiadamy przy jednym z hotelików. Zasłużona przerwa na coś ciepłego do picia. Oczy już zdążyły się przyzwyczaić do jasności. Rozglądamy się po okolicy. Dużo się tu buduje. Ale pewnie była to odbudowa zniszczeń po trzęsieniu.
Połowa drogi na dziś za nami. Ruszamy dalej.
Przed nami ostatni przed przełęczą duży wiszący most. Przekraczamy urwistą rzekę płynącą z lodowca Pungen
Po przejściu na druga stronę pojawia się widok na Samagaon. Dolina wyraźnie się rozszerza i wypłaszcza. I tam gdzieś za dwa kilometry widać nasz dzisiejszy cel. Niby świeci słońce, nad nami błękit nieba. Jednak wysokie góry cały czas są schowane w chmurach. Szkoda, bo weszliśmy w najbardziej widokową część treku.
Przed Samagaon kolejne stado pasących się jaków. Prócz tego obok pastwiska, jeszcze przed wioską, zbudowano szkołę. W końcu dochodzimy do bramy. Niby jesteśmy na miejscu, ale Samagaon okazuje się być największą miejscowością pośrod tychmijanych przez nas na treku.
Droga biegnie środkiem wsi. Przyglądamy się z zaciekawieniem w jakich warunkach żyją tu ludzie. Na prawie każdym podwórku suszy się zboże. Co chwilę widzimy kobiety młócące cepami. Żniwa.
Są plusy z posiadania przewodnika. Mamy zarezerwowany najlepszy guest house w Samagaon. Wszystkie hoteliki położone są w górze wioski co pozwala na zapoznanie się z tradycyjną zabudową, a nie tylko taką zbudowaną pod turystów. Dowiadujemy się też, że ludzi przyszło tyle,że brakuje miejsc w całej wiosce. Aż się wierzyć nie chce, bo takich tłumów nie widać. Najwyraźniej nie ma tu dużo miejsc do spania. Sprawa się wyjaśnia. Akurat tego dnia co my przyszła tu wielka grupa Niemców z jakiegoś stowarzyszenia górskiego. Jest ich na tyle dużo, że zostali podzieleni w trzy grupy trekingowe liczące po kilkanaście osób. Ale idą razem i śpią w tych samych wioskach.
Jest jeszcze wcześnie. Przewodnik poleca wyjście do pobliskiego jeziorka. No to idziemy. Kilkanaście minut podejścia i mijamy niewielki klasztor.
Pojawiają się wreszcie suszące się placki jaków, które zimą przydadzą się jako paliwo do pieca.
Przeszliśmy przez morenę i w końcu jest. O, ładne!
Chmury nieustępliwie wiszą jakieś 150 metrów ponad nami. Możemy tylko uruchomić wyobraźnię. Ale i tak to co widzimy robi wrażenie.
Przed kolacją wybraliśmy się na spacer najbliższego sklepiku. Cola, ciastka. Wszystko się przyda. Przed sklepem podziwiamy miejscowego kawalera. Wąs piękny i flaszka pod pachą.
Słońce już zaszło, zrobiło się ciemno.Chmury zostały. Czasem tylko odsłaniały jakiś mały fragment budząc naszą wyobraźnię.
Chcemy tu zostać trzy noce. W planie wycieczki aklimatyzacyjne po okolicy. Tymczasem spać…