Dzień osiemnasty
23 października
Samdo /3900m/
Poranek tradycyjnie bezchmurny. Z lekkim oporem porzucam ciepły śpiwór i wychodzę na zewnątrz. Na zimny poranek wyciąga mnie zwykła ciekawość. Co i jak ładnie widać o wschodzie słońca. Zaraz po wyjściu widzę złoty bezimienny szczyt, gdzieś za przełęczą Larke.
Przechodzę na drugą stronę wioski. Jest dość wcześnie ale muły i osiołki już czekają by wyruszyć w dół po zaopatrzenie.
A za nimi już widać pięknie rozświetlone Himalchuli.
Pośpiechu nie ma. Dziś dzień aklimatyzacyjny. W programie podejscie pod górę położoną dokładnie nad Samdo. Chcemy iść tyle ile będzie nam się chciało. Po cichu mamy nadzieję, że uda się wejść na jakiś szczyt. Śniadanie o 7:30 i niewiele po ósmej wychodzimy. Nasz przewodnik jest lekko zdezorientoway naszymi planami. Jego propozycja, by podejść do pierwszych chorągiewek nie spotyka się z wielkim zrozumieniem. Wspominamy, że chcemy podejść troche wyżej, ale tak dokładnie to nie wiemy ile.
Droga od początku ostro zakosami pnie się do góry. Początek w dorodnej kosówce. Wspomniane chorągiewki mijamy po jakiś 30 minutach. I oznajmiamy przewodnikowi, że idziemy dalej. Wygląda na zdziwionego, z kolei nas dziwi jego zdziwienie.
Idzie sie całkiem dobrze, szybko zdobywamy wysokość. Kolejne chorągiewki, znów punkt widokowy. No to dalej. Ścieżka cały czas dość stromo pnie się do góry. Tempo może nie jest rewelacyjne – wysokość już znacznie ponad 4000 metrów. Wychodzimy z kosówki i przed nami porośniete trawą i obsypane kamieniami dalsze podejście.
Każdy idzie swoim tempem co skutkuje wielkim rozciągnieciem grupy. Ale droga jest prosta. Idziemy tyle ile uważamy pod górę. Jak będzie dość, można zawrócić. Przewodnik przestał się odzywać bo chyba nic z tego nie rozumie. Ale nic nam po siedzeniu na tyłku przez cały dzień w Samdo.
Jeteśmy juz powyżej 4500 metrów. Znów widać Manaslu. I widać coś jeszcze. To wielkie szybujące ptaki, które majestatycznie krążą sobie nad nami, pod nami, obok nas. Najlepiej w takiej chwili usiąść, wstrzymać oddech i się zachwycać. Piękne.
Słońce często znika za kolejną chmurą, temperatura raczej sięga kilku a nie kilkunastu stopni. I pojawia się wiatr. W początku słaby, ale z każdym kwadransem robi się coraz mocniejszy. Ścieżka dawno się skończyła. Widać nikt nie ma potrzeby iść na szczyt. Po kolejnym przełamaniu grzbietu odsłania się wierzchołek. W sumie to tylko będzie mały szczycik w wielkim grzbiecie, bo góra ciągnie się jeszcze dalej i wyżej. Droga wiedzie albo przez skalny rumosz albo przez niewielkie pola trawy. W międzyczasie na kolejnym postoju odsyłamy przewodnika na dół ku jego wyraźnej uldze. Nijak nie mógł zrozumieć po co pchamy się tak wysoko, skoro w tym czasie można by leżeć na tarasie hoteliku wystawiając twarz ku słońcu. Gdzieś na wysokości 4700-4800m siadam, bo wiatr stać za bardzo nie pozwala. Wieje bardzo. A mi się chyba odechciało iść w takich warunkach. Do szczyciku jeszcze z godzinę pod górę. Stwierdzam, że odpowiednią wysokośc uzyskałem, piękne widoki zobaczyłem i mogę bez żalu udać się w drogę powrotną. Gdzieś wyżej widzę trzy, cztery punkciki. Niektórzy się więc nie poddają i idą wyżej. Fajnie. Opowiedzą jak było. Ja tymczasem rozpoczynam zejście. Doganiam po chwil Ankę i Magdę, one też na dziś mają dosyć.
Mam pomysł, by uniknąć stromego zejścia po ruchomych kamieniach i postanawiam strawersować do doliny, w której byliśmy wczoraj po południu. Poza tym fajniej przecież wracać inną drogą. Gdzieś w dole widać piękną ścieżkę wijącą się zakosami. Do niej chcemy zejść, bo teren jednak dość stromy a do tego porośnięty niżej przez kosówkę. A jakoś nie chce mi się uprawiać turystyki charakterystyczenej dla Gorganów na 4,5 tys metrów w Himalajach. Przez pierwsze 30 minut wszystko zgodnie z planem. A potem oczywiście ścieżka się skończyła i wylądowaliśmy w kosówce. Hurra. Widać niewiele. Kosówka dość silnie odpiera próby schodzenia. Magda wybrała jakiś inny wariant, woli schodzić stromiej, ja z Anką wybieramy trawers. Po kilkunastu minutach przedzierania zauważamy, że stromy teren przechodzi w pionową ściankę. Co prawda nie ma tam kosówki, ale zejść tamtędy nie sposób. No to powrót do góry. Pół godziny później znajdujemy jakąś ścieżkę. Wyprowadza trawersem z kosówki. Niestety jesteśmy cały czas dość wysoko, ścieżka nie chce wcale się zniżać, tylko wije się pomiędzy bocznymi grzbietami prowadząc gdzieś daleko w dolinę ku przełęczy będącej granicą Nepalu z Tybetem.
Trawers czasem oznacza kilkudziesięciometrowe zejście, czasem takież podejście. Zdarzają się odcinki wręcz przepadziste. Ale nie bedziemy przecież już zawracać. Po godzinie jesteśmy w bocznej dolinie, na skrzyżowaniu ze ścieżką prowadzącą z przełeczy. Wysokośc ok 4500 metrów. Teraz czeka mozolne zejście kruchą ścieżką, ale tu przynajmniej nie ma kosówki. Nogi już bolą, głód zaglada w oczy, pić się chce. Zejscie do wioski zajmuje jeszcze prawie półtorej godziny. Kiedy jesteśmy kilkanaście metrów nad Samdo zauważamy lądujący śmigłowiec. Zanim dochodzimy do lądowiska ten już właśnie startuje. W końcu nasz hotelik. Co za radość. Okazuje się, ku naszemu zdziwieniu, że jesteśmy jednymi z pierwszych, którzy wrócili z góry. Marcin, który został na dole opowiada, że widziany przez nas śmigłowiec przyleciał z zaopatrzeniem i prowadził go ten sam pilot, którego widzieliśmy w Serang. Zamawiamy coś do picia i teraz jest czas by spędzić trochę czasu na niczym, znaczy niczym istotnym. Można chociażby przyjrzeć się naszej gospodyni, która twardą ręką kieruje całym obejściem, a nawet całą okolicą. Kobieta to mówi, to krzyczy, a panowie złorzeczą, głośno gestykulują, ale zasypani argumentami i siłą głosu rezygnują z walki i dostosowują się do poleceń. „Mama”, bo tak ją nazwaliśmy, w zmęczona rządzeniem w końcu ucina sobie drzemkę na ławie. W pewnym momencie widać, jak po śpiącej „mamie” spaceruje sobie kura. I co kobieta przez sen ją odpędzi to ta wraca i dalej sobie chodzi po jej plecach. Kobiety przyniosły jakieś zielsko w worku, wysypały zawartość na podłogę i usiłują przebrać coś co się nadaje do użycia. Zastanawiamy się żartem czy to jest dla nas czy dla zwierząt.
Zdobywcy wracają kiedy słońce zaczyna kryć się za górami. Brawo za wytrwałość.
Przed nami jeszcze kolacja. Dostajemy ryż właśnie z tym zielskiem, o którym mieliśmy okazję pożartować. Cóż. Widać jadalne.