Dzień dziewiętnasty
24 października
Samdo /3900m/ – Dharamsala /4460m/
Dziś kolejny krótki dzień. Przed nami spacer do ostatniej osady przed Larke Pass. 3-4 godziny. Początek to łagodne zejście do rzeki.
Zimno. Oszronione trawy i zamarznięte kałuże potęgują to wrażenie. Z dołu doliny wieje dość silny wiatr, który dodatkowo usiłuje nas wychłodzić. Cóż, czas założyć te ubrania, które nosiliśmy na czarną godzinę. Przynajmniej plecak lżejszy.
Idzie się ciężko. Wysokość i plecak robią swoje. Droga prowadzi prawą stroną doliny. Po dwóch godzinach marszu robimy dłuższy postój. Chowamy się za wielki głaz by choć na trochę nie czuć na sobie lodowatego naporu wiatru. Nikt nie jest specjalnie rozmowny, każdy chyba chce dojść już do schroniska.
Pokazuje się nam Manaslu. Tym razem możemy popatrzeć na górę od północnej strony.
Idziemy dalej. Za każdym zakrętem wypatruję zabudowań Dharamsali. W końcu, po pokonaniu stromszego podejścia widać! Daleko, ale na szczęscie prawie po płaskim. Trawersujemy dość strome osuwisko i przed nami dolina rozszerza się. I wcale nie jest płasko. Kolejne kroki niezmiernie się dłużą. Przystaję co chwila i tylko wypatruję jak daleko jeszcze.
W końcu Dharamsala. Skromnie tu. Dwa dość obskurne budynki. Gołe kamienne ściany i dach z blachy. W środku jadalnia, gdzie stoi tylko jeden długi stół i ławy. Nie ma kozy. Dziś zatem będzie zimny wieczór. W drugim podobnym budynku tylko prycze trzeciej świeżości i gołe ściany. Obok, za małym strumykiem, są rozbite duże namioty. Tu będziemy spać, bo w budynku miejsca zajęły grupy zorganizawane. Aczkolwiek nie ma żadnej różnicy – tu i tu będzie tak samo zimno. W namiocie chyba nawet będzie czyściej i nie będzie tak śmierdzieć jak w budynku. W każdym razie szykuje się niezapomniana noc.
Jest wcześnie, więc ruszamy na spacer w górę doliny. Idziemy po lepszą aklimatyzację, a także by zabić trochę czasu. Ścieżka wiedzie brzegiem moreny. Każdy idzie wedle własnego pomysłu i potrzeb. Podszedłem jakieś 200 metrów, osiągając wysokość ok. 4650m. Wystarczy. Można powoli wracać.
W Dharamsali ludzi dużo, ale to ostatnie miejsce przed przełęczą i siłą rzeczy wszyscy muszą tu spać. Oglądamy menu w jadalni. Ceny kosmiczne. Naprawdę kosmiczne. Przelicznik 100Rs=4zł. Zestaw na śniadanie (mały półlitrowy termos milk tea, dwie ciapaty i gotowane jajko ) ma cenę 1380Rs, czyli ok. 56zł! Taniej będzie w dobrym hotelu za obfity posiłek. Tylko w tym miejscu chapati jest podawana jako 1 sztuka. Do tej pory wszędzie były dwie. Cóż. Konkurencji nie ma, a zatrzymać się tu musi każdy. Stąd ceny nie mają litości.
Zamawiamy obiad. Okazuje się, że niestety jakość jest odwrotnie proporcjonalnie do ceny. Jedzenie jest niesmaczne, porcje są małe. Dobrze, że mamy jakieś zapasy własnego żarcia. Pod wieczór przewodnik robi nam odprawę przed jutrzejszym dniem. Zaczyna nas nakręcać. Ma być niebezpiecznie i że musimy uważać. Nie wiem co chce osiągnąć strasząc grupę. Droga przecież będzie prosta, jaki i osły chodzą – to i my przejdziemy. Męczy mnie już to wyolbrzymianie CELU. Przełęcz, przełęcz, przełęcz… Z mapy i doświadczenia wynika, że owszem, może być ciężko – mamy kawał do przejścia. Ale tylko tyle. Reszta będzie wyglądała tak samo jak co dzień. Prekash chce ruszyć o 3:30-4 rano. Pomysł nie przypada nam do gustu. Oznacza to 3,5h marszu do wschodu słońca. Zmarzniemy straszliwie. Ustalamy wyjście na 4:30 choć nie obywa się to bez protestów naszego przewodnika. No to jeszcze tylko zaplanować jakie ciuchy jutro na siebie przyodziać i można myśleć o spaniu. Mam świadomość, że nie będzie to dobra noc. Wysokość 4,5 tys. metrów, zimno i łopoczący na wietrze namiot. Ubieram się chyba we wszystko co mam i zawijam się w śpiwór. Pobudka o 3:30….