Dzień trzeci. Autobusem do Chilas czyli jedziemy w góry. 7 lipca 2018 r.
Pobudka o 4:30. A jakby liczyć według polskiego czasu jest chwilę po północy. Cóż. Wakacje…
Przed nami cały dzień w autobusie. W razie potrzeby zawsze można usiłować spać. Do przejechania około 400 kilometrów i ponoć około 8 godzin jazdy, ale wczesny wyjazd sugeruje jednak, że nie jest to takie pewne.
Siadam z przodu. Bardzo jestem ciekawy jak wygląda Pakistan. Choćby z drogi. Wczoraj przylecieliśmy późno. W Islamabadzie byliśmy już po zmroku. Teraz chcę się napatrzeć.
Początek prosty. Szeroka autostrada, setka na liczniku. Ledwo co można zobaczyć, tak szybko krajobraz przelatuje za oknem. W końcu dobra droga się skończyła i zaczęła się przygoda. Praktycznie cały czas jechaliśmy przez zabudowany teren. Wioski, miasteczka, wszystkie przyklejone do głównej drogi.
135 kilometr. Wjechaliśmy do miasta Abbottabad. W zasadzie niewielkie miasto niczym się nie wyróżniające. Ale to właśnie tu ukrywał się Osama Bin Laden. I właśnie tu został znaleziony i zabity przez amerykańskie siły specjalne.
Czas na śniadanie. Zapoznajemy się z tradycyjną kuchnią pakistańską, a raczej z tym co będziemy jedli przez najbliższe trzy tygodnie. Podstawą jest oczywiście gotowany ryż. Do tego jakieś mięso w sosie typu curry, gotowane warzywa. Gotowane lub również w sosie curry. Jeszcze ciecierzyca, w sosie, a jakże. Jako dodatek chleb naan, roti czy ciapaty. I zasadniczo tyle.
Podczas postoju można trochę rozejrzeć sie po najbliższej okolicy. Jedziemy dalej. Atmosfera zrobiła się jakaś senna. Najedzeni, niewyspani…
200 kilometr. Balakot. W 2005 roku miasto zostało całkowicie zniszczone przez silne trzęsienie ziemi. Dokładnie pod samym centum miasta znajduje się uskok pomiędzy płytą Euroazji i płytą Indyjską. Z tego względu władze postanowiły przenieśc miasto w bardziej bezpieczny teren. Nazwano je Nowy Balakot i znajduje sie około 20 kilometrów dalej. Odbudowa jednak bardzo się ślimaczy i nie dziwi fakt, że mieszkańcy w międzyczasie podnieśli z ruin swoje domy i przywrócili stary Balakot do życia.
Ruch spory, My czekamy przed mostem, kierowca załatwia jakieś sprawy. No to można popatrzeć spokojnie na miasto i jego mieszkańców.
Po kilkunastu minutach ruszamy. Zaraz za mostem droga wznosi się mocno do góry pokonując kilka krętych zakosów. Widać stąd liczne prowizoryczne namioty rozbite nad rzeką. Zamieszkują je pewnie ci, którzy nie byli w stanie odbudować swojego domu bądź czekający na postępy przy budowie Nowego Balakot.
Jedziemy doliną rzeki Kaghan. Zaczęły się góry. Droga teraz wije się niezliczonymi zakrętami. Góry są zielone, na dole tarasy pól uprawnych, powyżej lasy. Wygląda to zupełnie jak w Nepalu.
Coraz częściej mijamy na drodze autobusy i ciężarówki, wszystkie przystrojone do granic niemożliwości. To pakistańska tradycja. Ambicją każdego właściciela jest przyozdobienie auta. Zajmują się tym specjalne zakłady rzemieślnicze. Ponoć najwięcej można ich znaleźć w dawnej stolicy, Rawalpindi. Koszty takiego zdobienia mogą sięgać 1000-8000 dolarów. Jak widac żartów nie ma i nikt nie oszczędza. Ma być najpiękniejsza i koniec. Jest bardzo kolorowo, pełno girland, koralików, motywów kwiatowych, dzwoneczków, migających światełek, jakiś ruchomych elementów. Przejeżdżająca ciężarówka dzwoni setkami małych dzwoneczków, szeleszczą niezliczone girlandy, wstążki, taśmy. No nie da oderwać wzroku. I uszu.
Przy tym oszałamiającym wyglądzie widok ludzi siedzących na dachu już specjalnie nie dziwi. Lokalny autobus, jak wynika z obserwacji, posiada miejsca o bardzo różnym komforcie podróży. W środku są miejsca siedzące i stojące. Do tego są miejsca siedzące i czasem stojące na dachu. Sa też miejsca stojące na schodach, w drzwiach. Stojące na drabince z tyłu pojazdu. Ale to nie koniec, bo stojące i siedzące miejsca są jeszcze na przednim i tylnim zderzaku. Niesamowite.
Odkrywamy, że jesteśmy tu całkiem niecodzienną atrakcją dla Pakistańczyków. Każdy chce sobie z nami zrobić zdjęcie. Albo grupowe albo selfik z telefonu. Pobocza porastają zielone krzaki, które przy bliższym poznaniu okazują się dość znanym zielem.
Droga to miejce pracy dla tysięcy ludzi. Sklepy, hotele, restauracje, stoiska z owocami, warzywami, myjnie, punkty usługowe. Właściwie można kupić i zapewne sprzedać wszystko.
To już 278 kilometr. Jesteśmy juz w drodze od ośmiu godzin. Do Chilas zostaje już niespełna 120km. Niby blisko… Przed nami Naran. Wygląda z daleka na prężnie i chaotycznie rozwijający sie kurort. Mnóstwo budujących się hoteli, niektóre w stylu Gołębiewskiego. O co chodzi? Okazuje się, że w Pakistanie istnieje masowa turystyka. Naran leżą u wrót bocznej doliny w której znajduje się park narodowy Saiful Maluk. W głównej dolinie, kilkanaście kilometrów w górze rzeki znajduje się kolejny park narodowy. Pakistańczycy przyjeżdżają tu całymi rodzinami by oglądać śnieg, aby zobaczyć zielone, porośniete trawą i lasem zbocza gór a także by zaznać czegoś innego niż upał. W zdecydowanej większości kraju temperatury w lipcu są na poziomie 35-50 stopni. W cieniu. A tu już całkiem chłodno, a wyżej powinno być nawet koło zera. A to wielkie budowanie zapewne jest złożeniem sie dwóch przyczyn. Odbudową po trzesięsiu ziemi i gwałtownym rozwojem turystyki.
Atrakcją jest śnieg, który pozostał po zimie. Konieczne selfie z jęzorem topniejącego „lodowca”. Obok oczywiście sprzedawcy wszystkiego.
W samym Naran jest mnóstwo agencji turystycznych, wynajmowanych samochodów terenowych. I masa turystów. Łatwo odróżnić ich od mieszkańców. Kolorowo ubrani, zadbani, ciemne okulary i smartfon w ręku. Odwiedzający spędzają tu czas na wiele sposobów:
…lunch nad rzeką…
…camping nad rzeką… …rafting na rzece…. …swobodną podróż z widokami…
Krajobrazy za oknem nie dają szans na sen.
Każdy potok, spadający z bocznej doliny to doskonały pretekst by stanąć i zrobić sobie zdjecie.
Pomysłowość miejscowych budzi we mnie wielki podziw. Jak zrobić dobry biznes z niczego? Trzeba znaleźć kawałek jeszcze niestopionego śniegu, wyrzeźbić w nim półki na napoje i już mamy lodówkę z zimnymi napojami.
Oczywiście lodówka to nie jest jedyny sposób na wykorzystanie śniegu. Można wykopać większą niszę, zainwestować w stare krzesło. Stawiamy je na środku wykopanej wnęki i już mamy klimatyzowane pomieszczenie, zapewniające przyjemny chłód i ciekawy mikroklimat.
No i najważniejsze… Można wyciosać w śniegu schody, by umożliwić turystom zwiedzanie tego okresowego lodowca. Na końcu schodów mały placyk i już można kasować za bilety. Turyści płacą, idą po schodkach, zachwycają się niecodzienną scenerią, dochodzą do końca. Tam obowiązkowe selfie oraz zdjecia z całą rodziną. Wszyscy zadowoleni.
Mijają nas kolejne autobusy. Widać tu doskonale różne kategorie miejsc o których wspomniałem niedawno. Już 15. Stajemy na obiad. Oczywiście w typowej przydrożnej restauracji. Obrazki wyjaśniają co tu można zjeść… Tradycyjnie w oczekiwaniu na jedzenie można rozprostować kości. Na spacer warto zabrać aparat.
Coca Cola potrafi, jak widać, przystosować się do każdego rynku… Obiad wygląda dokładnie tak samo jak nasze dzisiejsze śniadanie. Ryż, curry, sosy, mięso, warzywa…. Ruszamy dalej. Teren coraz bardziej nabiera charakteru wysokogórskiego. A pakistańcy turyści odpoczywają nad rzeką.. W końcu widać. Nasz cel do którego wspinamy się autobusem od wielu godzin. Przełęcz Babusar.
Jesteśmy. Godzina 17. 342 kilometr. Żartów nie ma. Wysokość 4200 metrów npm. Po wyjściu z autobusu pierwsze co czujemy to chłod. A po chwili dociera do nas niska zawartość tlenu w powietrzu. Jesteśmy wszak bardzo wysoko, rano byliśmy prawie nad poziomem morza. Okolice przełęczy to mega wielki korek. To jest punkt końcowy dla wszystkich wycieczek Pakistańczyków. Dojeżdżają, usiłują zaparkować, zawrócić, wyjechać.
Bo przełęcz poza widokami gwarantuje przede wszystkim ŚNIEG. Niezmiernie urzeka mnie słabość Pakistańczyków do selfie.
Przełęcz to też granica między nowoczesnym a tradycyjnym Pakistanem. Tu jeszcze można spotkać kobiety bez chust, zachowujące się swobodnie ( oczywiście jak na standarty pakistańskie ). Od tego miejsca na północ kobiety będziemy spotykać przyobleczone w chusty, które najczęściej będą na nasz widok odwracać sie, kryć czy wręcz uciekać.
Widoki z przełęczy oczywiście bardzo zajmujące. Pogoda nam dopisuje, Słońce. Ruszamy. Jeszcze jakieś 50 kilometrów. Zaraz za przełęczą na horyzoncie ledwo widać jakąś Wielką Górę. Przejrzystość powietrza słaba, ale widać! To Nanga Parbat. Pierwszy pakistański ośmiotysiecznik, który możemy zobaczyć. Trochę ponad 50 kilometrów stąd.
Na przełeczy Babusar dostaliśmy miłego pana z kałasznikowem pod pachą, który ma zapewnić nam ochronę. Okolice Nangi Parbat uchodzą za nieco niebezpieczne. Choć w ostatnich latach sytuacja się znacząco poprawiła to jednak całkiem niedawno bywało tu dość niebezpiecznie. Ledwie w 2013 roku zginęło w wyniku ataku terrorystycznego 11 himalaistów, którzy zostali zabici w obozie bazowym pod szczytem. A rok wcześniej Adam Bielecki z Marcinem Kaczkanem, wracając spod K2, byli swiadkami jak z ich autobusu wyciągnięto wszystkich szyitów, którzy zostali zabici na miejscu przez uzbrojoną grupę sunnitów. Bielecki usłyszał tylko od jednego z nich: „To nie wasza sprawa, siedźcie cicho”.
Na drodze kolejny posterunek. Sprawdzane są nasze papiery, następuje zmiana ochroniarza. Zjeżdżamy w dolinę Indusu. Czyli trzy kilometry w dół.
W międzyczasie zapadł już zmrok. Powoli mieliśmy dosyć dzisiejszego dnia. W końcu. Hotel w Chilas. Jest 20:30. Dzisiejsza upojna jazda zajęła nam 15 i pół godziny. Dystans – niecałe 400 kilometrów. Przeciętna całkiem niezła. 25 km/h…
Jeszcze kolacja, oczywiście niczym się nie różniąca od porzednich posiłków. Spać. Jutro bez zmian. Pobudka o 4:45 i jedziemy dalej…