Dzień czwarty. Karakorum Highway czyli dalej jedziemy w góry. 8 lipca 2018 r.
Piąta rano, my znów w autobusie. Dziś jedziemy do Skardu. Przed nami 257 kilometrów i ponoć 8 godzin jazdy. Wierzyć się nie chce… Zaczynamy w Chilas. Słońce jeszcze schowane za górami. Dzień dopiero się zaczyna.
Jedziemy słynną drogą łączącą Pakistan z Chinami. Wszyscy znają ją jako Karakorum Highway, a oficjalna nazwa to China – Pakistan Friendship Highway. Łączy Chiny z Pakistanem. Północ z Południem Azji. To 1300 kilometrów drogi, którą poprowadzono przez najwyższe góry na świecie: Himalaje, Karakorum i Hindukusz. W najwyższym punkcie, na przełeczy Khunjerab, osiąga 4714 metrów npm. Budowana od lat pięćdziesiątych, oddana zostąła do użytku w 1986 roku. Choć określenie autostrada to tak na wyrost, bo nie dość, że to zwykła droga o dwóch pasach, to jeszcze w sporej części pozbawiona asfaltu. Nieustająco trwają przygotowania, by poszerzyć drogę o kolejne dwa pasy, ale łatwo się projektuje, jednak do realizacji droga zapewne jeszcze daleka.
Cały czas poruszamy się wzdłuż Indusu. Wokół nieznane, zupełnie anonimowe wielkie grzbiety górskie.
Przez większość czasu jedziemy odludnym, niezamieszkałym terenem. Raz na kilkanaście minut mijamy niewielkie osady i wioski. Całe życie skoncentrowane jest przy drodze. Wszystkie domy, sklepiki, herbaciarnie, bary, wasztaty.
Symbolem Karakorum Highway są niewątpliwie pakistańskie kolorowe ciężarówki. Wpatruję się w nie jak zahipnotyzowany. Każda mijana z naprzeciwka to prawdziwy król szos. Choć nie da się niestety nie zauważyć chińskich ciężarówek, które wyglądają zwyczajnie i po prostu zupełnie nie pasują do tego krajobrazu.
Przejechaliśmy przez Rathiot Bridge na drugą stronę Indusu. Po kilkunastu minutach nagle wyrosła nam przed oczami Ona… Nanga Parbat. Dziewiąty szczyt Ziemi – 8125 metrów npm. Najdalej na zachód położona góra ośmiotysięczna w Himalajach. Wyraźnie góruje nad wszystkimi szczytami w okolicy. Nazwa pochodzi od sanskryckiego Nagma Parvata, co można przetłumaczyć jako Naga Góra. Miejscowi nazywali ją Diamir, Król Gór, jednak to ta pierwsza nazwa się ostała, a Diamir odnosi się jedynie do zachodniej ściany Nagiej Góry.
Wyglada niezwykle. Mamy wielkie szczęście do pogody. Żadnej chmurki, cudna widoczność. Przed nami wielki mur zbudowany z lodu i skały. To północno-wschodnia ściana Rakhiot. Tędy prowadzi droga pierwszych zdobywców. Stoimy kilkadziesiąt kilometrów od szczytu, a ten znajduje się prawie siedem kilometrów wyżej. Nie sposób sobie wyobrazić taką różnicę wysokości. Stoimy i wpatrujemy się jak zahipnotyzowani. Niezwykłe…
Sam szczyt znajduje się w prawym końcu grani.
Nazywana też jako Killer Mountain. Góra atakowana była wielokrotnie pociągając za soba wiele ofiar. Najtragiczniejszy był rok 1937 kiedy w lawinie zginęło 16 wspinaczy i szerpów. Nie da się też nie wspomnieć o ataku terrorystów na bazę w 2013, gdy zginęło 11 himlaistów. Do 2003 roku szczyt zdobyło 200 razy, a podczas wspinaczek zginęło 61 osób. Jako pierwszy na szczycie stanął Austriak Hermann Buhl w roku 1953. Polskimi pierwszymi zobywcami byli: Andrzej Heinrich, Jerzy Kukuczka i Sławomir Łobodziński, którzy weszli na szczyt ścianą Rupal 13 lipca 1985 roku. Dwa dni później na wierzchołku zameldował się piewszy zespół kobiecy: Anna Czerwińska, Krystyna Palmowska i Wanda Rutkiewicz. Do dziś na szczyt weszło 18 Polaków. Jako ostatni, ledwie pięć miesięcy temu, Tomasz Mackiewicz, który niestety nie wrócił z wierzchołka i pozostał tam na zawsze.
Nie mogło obyć się bez długiej sesji fotograficznej. Zbiorowo, pojedynczo, we wszystkich możliwych kombinacjach. Z tablicą, bez tablicy…
A po drugiej stronie nie gorzej prezentuje sie Rapakoshi ( 7788m )
Zatrzymujemy się na śniadanie właśnie z takim widokiem. Och, to się nazywa życie!
Robimy krótki postój na tankowanie w Jaglot. Z naprzeciwka nadjeżdża ciężarówka, która pełni także fukcje przewozu osób. Na przednim zderzaku. Trzeba mieć fantazję i odwagę…
Niedaleko za Jaglot znajduje się bardzo interesujące miejsce. To styk trzech największych pasm górskich na świecie. Himalaje z Mount Everestem (8848m), Karakorum z K2 (8611m) i Hindukusz z Tirich Mir (7690m)
W tym miejscu zjeżdżamy z Karakorum Highway i podążamy dalej wdłuż płynącego poniżej drogi bardzo głośnego Indusu.
Dolina się zwęża, droga robi się wąska i coraz wątpliwszej jakości asfaltu.
Kolejny postój. Tylko na herbatkę, zimne napoje i toaletę.
Panowie siedzą sobie przy herbacie i tak zapewne mija im dzień.
Długa droga jeszcze przed nami. Jedziemy dalej. Góry wokół. Tylko kamienie i plynąca w dole rzeka.
Co kilkanaście minut jakaś przeszkoda. A to osunęły sie kamienie na drogę, a to jakieś roboty naprawcze bo kawałek drogi się osunął do Indusu.
Zatem trenujemy cierpliwość. Na zewnątrz nieziemski upał. Sucho, Wszędzie kurz i pył. Nasz kierowca zachowuje spokój. Nie forsuje tempa, wręcz jesteśmy chyba najwolniejszym pojazdem na całej trasie.
Kolejna ekipa remontowa. Akurat jak przejeżdżamy jesteśmy światkami jak jeden robotnik z drogi podrzuca laski dynamitu koledze, który stoi 8-10 metrów wyżej na skalnej półce.
Raaaaaz, złapał!
Dwaaaa, złapał!
Trzyyy….Aaaaaj…
Nie złapał, laska dynamitu odbijając się po skale spada z powrotem na drogę. No… nie powiem. Zrobiło to na nas wrażenie. Bez ofiar jednak omijamy ekipę i jedziemy dalej.
Jedziemy powoli, ale cały czas sprawnie przybliżamy się do Skardu. W pewnym momencie przed nami na drodze sznur aut. Wszyscy stoją. A na początku kolejki widzimy dwie pomaranczowe koparki. Podchodzimy bliżej i… No tak, na drogę spadł kamień wielkości kiosku Ruchu i blokuje przejazd. Koparki dojechały i specjalnymi młotami pneumatycznymi usiłują rozkruszyć nieco naszą zawalidrogę. Jednak tempo w jakim udaje się coś odłupać wskazuje, że trochę to postoimy. Niedaleko stąd znajduje się malutka osada, gdzie są trzy domy, dwa sklepiki i jakaś mała herbaciarnia. Idziemy coś kupić. Zimna woda w taki upał to prawdziwa ulga. Z minuty na minutę tłum chowający się w cieniu tych kilku zabudowań gęstnieje.
Wszyscy siedzą w cieniu i przy herbatce rozmawiają. Nikt nie wykazuje żadnego śladu zniecierpliwienia. Ot, normalna kolej rzeczy. Kolejna próba kupna wody przynosi niespodziankę. W jednym sklepie zabrakło już napojów, a w drugim woda zdążyła podrożeć. Cóż. Prawo popytu i podaży… Mija tak godzina, potem druga. Woda w sklepie jeszcze jest, ale kosztuje już dwa razy więcej. Mieliśmy zjeść obiad w następnej wiosce, ale ten postój nieco komplikuje nam plany. W końcu slychach okrzyki i nawoływania. Droga chyba wolna!
Podchodzimy pod kamień. Okazuje się, że odłupano tylko kawałek, na tyle by pomiędzy przepaścią a kamieniem zmieściły sie wszystkie auta. Pierwszy w kolejce jest duży autobus. Pasażerowie przezornie wyszli. Kierowca wygląda na zestresowanego i przejętego. Tlum komentuje i radzi. Jedni pokazują, że sie zmieści, inni nie mają takiej pewności. A najmniejszą pewność ma kierowca. Jest blady jak kartka papieru. Co ruszy to od razu staje. Wychodzi, ogląda, wsiada, znów wychodzi.
Hałas narasta, wszyscy przekrzykują i żywo gestykulują. Każdy udziela rad, pokazuje jak skręcić kierownicą i ile. Którędy jechać i z jaką prędkością. Podjeżdza. Znów wahanie, tłum żywo komentuje i podsyła coraz lepsze rady. Przednie koło całkiem blisko skraju drogi, a z drugiej strony kamień i ryzyko wgniecenia karoserii. Krok po kroku, autobus jest coraz blizej. W końcu, po jakiś 15 minutach, przejeżdza. Staje kilka metrów dalej i przednimi drzwiami na kołysących sie nogach wychodzi kierowca. Czoło mokre, koszula też. Znów się udało…
Niestety kamień zabrał nasz cenny czas i nici z obiadu. Przed nami jeszcze parę godzin jazdy. I tak będziemy po zmroku, a nie wiadomo co nasz jeszcze czeka po drodze. Trudno. Zjadamy wszystko co mamy ze sobą, zaciskamy zęby i żołądek i jedziemy dalej.
Dolina, którą jedziemy, jest pięknie oświetlona przez chylące się ku zachodowi słońce. Zatrzymujemy się na krótki postój fotograficzny.
Kolejna wioska, nas już zaczyna wszystko boleć. Ileż przecież można w samochodzie wytrzymać?
Mijamy kolejnych pasażerów siedzących w pierwszym rzędzie.
W końcu zrobiło się ciemno. Przekraczamy linowy most, dolina rozszerza się i po pół godzinie jesteśmy w Skardu. Godzina 21:00. Dziś pokonanie 260km zajęło nam 16 godzin. Przeciętna…. 16 km/h. Zacnie… Stajemy przy Mashebrum Hotel. Ponoć jeden z najlepszych w mieście. Na dzień dobry zostaliśmy powitani naszyjnikami ze sztucznych kolorowych kwiatów. Jesteśmy lekko oszołomieni 16 godzinami w aucie, głodni i zmęczeni.
Na szczęście przed nami kolacja. Z racji braku obiadu, to co nam przyniesiono zjedliśmy w mig. Na szczęście doniesiono nam dokładkę, bo inaczej głodni byśmy szli spać… Ale zamiast paść do łóżka musimy jeszcze zebrać kasę i rozliczyć się z szefem agencji. I musimy to zrobić teraz. Szybka zbiórka, przeliczenie kasy. Nigdy nie widziałem takiej ilości gotówki. Radość trwała krótko, bo po chwili wszystko to zanosimy do Hanifa. Znów mozolne przeliczanie. Uff, koniec.
Teraz można iść spać. A nie, jeszcze nie… Jeszcze zdjęcie z tarasu na okolicę. Jakie piękne niebo….
Spać!