Dzień jedenasty. Khorburtse czyli pierwszy krok na lodowcu. 13 lipca 2018 r.
Godzina szósta minut trzydzieści. Wychodzimy. Pora dość wczesna ale dziś ma być długi etap. Wedle założonego planu cel na dziś to Urdukas. No i chcemy trochę uciec przed słońcem. Słońce jeszcze schowane za górami. Możemy jednak podziwiać zarysy okoliczych szczytów na tle bezchmurnego nieba.
Idzie się dobrze. Paiju zostaje coraz dalej za plecami. Zbliżamy się do czoła lodowca. Już za momencik… I już… Krok za krokiem. Coraz wyżej.
Lodowiec wcale nie wygląda jak lodowiec. Wygląda jak wielka hałda pełna wysypanego żwiru. Idzie się po tym nieszczególnie. Kamienie osypują się spod butów. Raz górę, raz w dół. Męczące. Tymczasem z każdym krokiem odsłania sie grupa Trango. Z najniższym, ale najbardziej rozpoznawalnym Trango Tower. Możemy podziwiać ostry Trango Tower, ośnieżony Great Trango i najbliżej lodowca Baltoro Trango Castle. Cały czas jest widoczna nasza tajemnicza góra. ( znaczy się K2)
Ścieżka wije się mijając szczeliny i większe głazy. Idzie się nieźle. Słońce tak bardzo nie przeszkadza. Mam wrażenie, że lodowiec który jest kilkanaście metrów pode mną ochładza powietrze.
Fotostop. Widoki, które mamy okazje podziwiać są niezwykłe. Trango, Paiju, Cathedral… One wszystkie zachwycają kształtem i geometrią.
Baltoro to jeden z najdłuższych lodowców w Karakorum. Wedle szacunków mierzy około 60 kilometrów. To zbiór kilkunastu mniejszych i większych lodowców, które łączą się w jeden wielki lodowiec. Jego głebokość jest oceniana nawet do 400-500 metrów. To robi wrażenie. W miejscu gdzie teraz jesteśmy blisko czoła, jego szerokość wynosi blisko 3 kilometry. W całości pokryty jest rumoszem skalnym, który dodatkowo izoluje lodowiec i ten nie topnieje, dzięki czemu czoło jest od dziesięcieoleci w tym samym miejcu.
A nasza tajemnicza góra jeszcze widocza. Przed nami pierwsza wielka szczelina. W końcu widać, że mamy do czynienia z lodowcem, a nie z kupą kamieni.
Nie sposób oderwać oczu od Trango. No nie sposób.
Podchodzimy bokiem wielkiej szczeliny. Idąc metr, dwa od krawędzi wyraźnie czuć mroźny oddech lodowca. Niczym naturalna klimatyzacja. Ach jak przyjemnie. Jednakowoż warto zachować czujność i nie polecieć gdzieś hen w ciemną czeluść bez dna. Brrr…
Wydaje się, że idziemy bez większych podejść, ale wystarczy obejrzeć się do tyłu i od razu widać, jak wiele podeszliśmy do góry. Schodzimy z lodowca i zaczynamy wędrówkę moreną boczną. Niestety skutkuje to skokiem odczuwalnej temperatury. Znów sie robi gorąco. Bardzo gorąco.
Robimy postój przy Liligo. Niegdyś było tu miejsce, gdzie zatrzymywały się na noc kawarany, ale od czasu jak zeszła w to miejsce kamienna lawina przeniesiono obóz kilka kilometrów dalej do Khorburtse. Upał staje się nie do zniesienia. Rozpaczliwie szukamy na postoju choćby skrawka cienia.
Powtórka z rozrywki. Skwar, piasek i kamienie. I to na wysokości około 3600-3700 metrów npm. Za plecami wyrasta imponujący Paiju Peak. Z miejsca noclegu nie mieliśmy możliwości go zobaczyć. A teraz podziwiamy go w pełnej krasie.
Grupa rozciąga się na spora odległość. Warunki i teren bardzo daja sie we znaki. Pot zalewa oczy. Gorąco. A przecież dookoła ośnieżone szczyty, obok wielki lodowiec i duża wysokość. Nic to nie daje, odczuwalnie jest ponad 30 stopni. Za kolejnym zakrętem wyłania nam się potężna góra. To Broad Peak. Kolejny ośmiotysięcznik, który mamy sposobność zobaczyć. Kaaaawał góry…
Broad Peak to dwunasta góra na Ziemi. Mierzy 8051 metrów. Broad Peak to inaczej Szeroki Szczyt. Faktycznie to szeroki, olbrzymi masyw. Przy pierwszych pomiarach oznaczono go jako K-3. Posiada trzy wiechołki. Północny, Środkowy i Główny. Teraz widzimy tylko te dwa ostatnie przedzielone Szeroką Przełęczą.
Czas leci szybko. Tempo mamy powolne. Postoje są długie, ale jednak niezbędne. Ponoć na miejsce lunchu mamy już niedaleko. Patrzymy się na mapę i zaczynamy wątpić w to, czy uda się dojść do Urdukas jeszcze dzisiaj. Przy tym tempie…
I kiedy jesteśmy już blisko Khorburtse okazuje się, że dawna droga prowadząca moreną w tym roku nie istnieje. Zjechala sobie wraz z lawiną. A problemem jest obejście sporego strumienia płynącego z bocznego lodowca. Karim bierze się za prowadzenie i kieruje nas z powrotem na lodowiec. Na tym odcinku Baltoro prezentuje sie niezwykle. Dalej praktycznie w całości pokryty jest rumoszem skalnym, jednak widać mnóstwo wystających brył lodu i szczelin. Bryły niekiedy mają kilkanaście, a może wręcz kilkadziesiąt metrów wysokości. A końca niektórych szczelin nie widać. Karim uprzednio rozpytał schodzących w dół o drogę. Teraz usiłuje iść mniej więcej według zasłyszanych wskazówek. Droga absolutnie jest nieoczywista. Zresztą nie ma tu żadnej drogi jedynie od czasu do czasu pojawiają się jakieś punkty orientacyjne o których wie chyba tylko Karim.
Idziemy powoli klucząc pomiędzy szczelinami. Podejścia są ostre, zbocza są pełne obsypujących się kamieni z którymi co chwila zjeżdżamy w dół.
Sceneria w jakiej się znaleźliśmy jest z jednej strony zachwycająca a drugiej groźna. Nie widzę tu siebie samego, bez odświadczenia na takim lodowcu, bym szedł i szukał drogi. Wygląda to jak wielki labirynt. Ładwo się zagubić i stracić możliwość odwrotu.
Niekiedy drogą którą idziemy prowadzi przez odsłonięty lód. Na podejściu nie jest łatwo po tym podejść. Nawet jak ułoży się kamienie, wszystko to chce zjechać w dół. Do szczeliny nikomu się nie śpieszy. A raki w bagażu niesionym przez konie. Bywa.
Weszliśmy na lodowiec bardzo zmęczeni. Adrenalina na początku podziałała, ale przejście przez piętrzące się bryły lodu i kamienia zabiera pozostałe siły. Nawet nie pytamy czy daleko jeszcze, bo widzimy doskonale, że do celu jest bardzo blisko. Tyle że w linii prostej. A my wciaż kluczymy… Jedyne pocieszenie jest takie, że lód chłodzi i daje to trochę wychnienia.
Wyszliśmy na kolejną górę i niespodzianka. Z bazy wyszedł do nas pomocnik kucharza z herbatą. Siedzimy, wyrównujemy oddech, odpoczywamy i pijemy. Atmosfera od razu się poprawia. Czasem niewiele trzeba. Wystarczy pół kubka herbaty i świadomość, że ktoś o nas nie zapomnial i chciało mu się wyjść naprzeciw. Na końcu kolejnego podejścia widzimy wreszcie bazę. I co najlepsze, droga wydaje się już łatwiejsza. Uff, co za ulga.
W międzyczasie zorientowałem się, że zgubiłem filtr polaryzacyjny do obiektywu. Wiem, że to stało się przy ostatnim postoju. Blisko, mogę podejść i sprawdzić. Ale niestety cały czas jesteśmy na piargu. Spoglądam pod nogi i widzę same ciemne szczeliny pomiędzy mniejszymi i większymi kamieniami. Nie mam złudzeń, że są jakieś szanse na odnalezienie zguby. Próbuję oczywiście. Ale bez rezultatu.
Trzeba jeszcze się raz sprężyć i iść. Ostatnie dziesięć minut dłuży się jak żadne inne. Krok za krokiem a cel wydaje się nie przybliżać. Dobra, w końcu jesteśmy w bazie. Dochodzi 16 i mamy pewność, że dziś dalej się nie ruszymy. Do Urdukas jest ponoć 3-4 godziny. W naszym tempie zapewne dłużej. Zostajemy tutaj. Plan się zmodyfikuje. Od tego zresztą on jest. Jesteśmy na wysokości około 3900m. Podeszliśmy dziś jakieś 500 metrów. Ale jakby policzyć te wszyski górki z których zaraz potem schodziliśmy… to uzbierałoby się tego znacznie więcej. Prawie 10 godzin. A tyle miało być ponoć do Urdukas.
Później dowiedzieliśmy się, że do Urdukas, w zwiazku z obejściem przez lodowiec zerwanego odcinka szlaku żadnej grupie trekingowej nie udawało się dojść prosto z Paiju. Normalnie to ponoć 10-12 godzin. Polacy, którzy wyszli dzień wcześniej, nie szli prze z lodowiec, tylko poszli w głąb bocznej doliny szukać przejścia przez potok. Odpowiednie miejsce znaleźli po godzinie marszu w górę. A i przeprawa dostarczyła wiele emocji. Prąd był spory, woda prawie po pas. Zatem z dwojga wariantów chyba lepiej przez lodowiec.
Rozbijamy namioty i usiłujemy rozkoszować się widokami. Nie jest to trudne. Przed nami na wprost Trango Castle. Po lewej Paiju Peak, a po prawej Cathedral. Odpoczywamy. Uff…
Kolacja, potem znów siedzimy długo przy herbacie… Zrobiło się już ciemno. Wracam do namiotu i patrzę dookoła. Ależ tu ładnie…