Dzień dwudziesty pierwszy. Skardu czyli koniec treku. 25 lipca 2018 r.
Ostatni dzień treku. Czuć już koniec. Śniadanie tym razem bez namiotu w pieknych okolicznościach przyrody. Pogoda całkiem niezła.
Ruszamy koło ósmej. Pierwsza godzina to obchodzenie wylotu lodowca Biafo. Z jednej strony jest ulga, że to już koniec. Ale z drugiej tak trochę smutno, bo to czego byliśmy tu swiadkami, to co przeżyliśmy i zobaczyliśmy jest tak niezwykłe… No aż szkoda trochę kończyć. Pierwszy i jedyny wiszący most na trasie treku. W dole huczą wody płynące prosto z lodowca Biafo. Ale wygląda całkiem solidnie. Żwawo przeskakujemy na drugą stronę. Dochodzi dziesiąta i stajemy oko w oko z niespodzianką. Otóż na naszej drodze stoją jeepy. I czekają na nas. Karim ogłasza, że to już koniec. Na tę okoliczność wznosimy toast przywiezionymi tu puszkami coli. Smakowało. Do Askole jeszcze byłoby z godzinę, może dwie. W sumie mila to niespodzianka. Pakujemy rzeczy na auta. Tymczasem nadchodzi wielka grupa trekingowa. Azjaci, ubrani w jednakowe stroje. Panie w różu, panowie z niebieskim. Idą równo. Krok za krokiem w rządku. Jesteśmy pod wrażeniem. Zaraz za nimi kolejna grupa. A potem jeszcze jedna. Chyba jednak mieliśmy szczęście. Tyle osób co dziś to nie widzieliśmy przez dwa tygodnie.
My fakt zakończenia treku uczciliśmy puszka coli, ale koń postanowił poświętować bardziej eksresyjnie i wylewnie. Zaraz po zdjęciu bagaży zaczął radośnie tarzać się po ziemi wydając przy tym błogie odgłosy. Wzbijał przy tym tumany kurzu. Jakież szczęście emanowało z tego widoku. Pakujemy się na jeepa i ruszamy. Tymczasem w górę szły kolejne kozy na swoją ostatnią wędrówke. Są też kury, ale te raczej jutra nie dożyją. Mijamy kilkudziesieciu tragarzy. Jeden z nich, dość już wiekowy idzie w bluzie dresowej klubu MKS Wkra Żuromin. Cóż, świat jest mały… Po kilkunastu minutach jazdy jesteśmy w Askole. W końcu jakaś cywilizacja, choć akurat w przypadku tej małej pakistańskiej wioski to dość odważne stwierdzenie. Ale to pierwsza miejscowość jaką widzimy od dawna. Nasz pomocnik kucharza mieszka w Askole. Z dumą pozuje do zdjęcia ze swoimi dziećmi. Dzieci zresztą bardzo chcą być fotografowane. Zostawiamy część rzeczy i ruszamy w wariacką podróż do Skardu. Zostałem na własne życzenie na pace, by mieć sposobność oglądania widoków po drodze. Pierwsza godzina jazdy to sama przyjemnośc. Owszem, trzęsie. Ale ten wiatr we włosach i widoki… Jednak po kolejnej godzinie zaczynam odczuwać znużenie. Prócz wiatru we włosach mam też piach i pył zgrzytający pomiędzy zębami. Życie…. Środkowy odcinek, wiodący kanionem wygląda obłędnie. Widok osypującego się zbocza wprost na droga nasze auta tylko dodaje andrenaliny. Kierowca zwalnia, przystaje. Przepuszcza przelatujące kamienie i ruszamy! Co za emocje.Droga się dłuży, a ja dzielnie wciąż na pace. W końcu stajemy na obiad kilka kilometrów przed Dassu. Zażyczyliśmy sobie konkretnej ilości mięsa. Po chwili słyszymy mocno protestującego kurczaka. Cóż, wiemy przynajmniej, że będzie podane świeże jedzenie. Po pół godzinie dostajemy na tacy smażone na głębokim tłuszczu kawałki kurczaka. Niebo w gębie! Po kilkunastu minutach odpoczynku ruszamy dalej. Droga już powinna byc lepsza. Tym razem siadam już w środku. Przygody na pace juz mam dosyć. Dolina się rozszerza. Jeszcze ze dwie godziny i powinniśmy być na miejscu. Ale przed nami niespodzianka. Powtórka z rozrywki. Znów lawina kamieni i błota. Woda plynie z wielką prędkością tocząc sporej wielkości kamienie. No to czekamy. Skąd my to znamy? Po kilkunastu minutach coś się zaczyna dziać. Karim z dużą wprawą kieruje pracami inżynierskimi. Po usunięciu większych kamieni, co trwa z godzinę, jeepy z niemałym trudem przejeżdżają na drugą stronę. Troche nas to dziwi, bo byliśmy przekonani, że my przejedziemy przez tą wielce szumiącą atrakcję. Tymczasem auta są po drugiej stronie i Karim wyraźnie pokazuje, byśmy przechodzili. No to idziemy. Woda, a raczej rozpuszczone błoto sięga powyżej kolan. Po chwili jesteśy po drugiej stronie. Ale emocje oczywiście były. Możemy kontynuować jazdę. Przed samym Skardu podziwiamy niesamowite burzowe chmury rozwieszone nad pobliskimi górami. W połączeniu z zachodzącym gdzieś słońcem tworzy niesamowite swiatło i klimat. Niestety bez zdjeć bo bateria padła. W końcu dojeżdżamy do Skardu.
Zatrzymujemy się w motelu K2, ponieważ w naszym hotelu nie ma miejsc. Czeka tam na nas grupa, która przechodziła przełęcz Gondogoro. Czyści, wypoczęci, uśmiechnięci. Ja z reklamowego folderu. Stanowią pewien kontrast z naszą ósemką. Brudni, zmęczeni, głodni. Już w krótkich kilku słowach okazuje się, że przejście przez przełęcz było o wiele prostrze niż nam to opisywano. Pierwszego dnia z Concordii doszli w 4-5 godzin do Ali Campu. Już ta wiadomość wywołała u mnie zdziwienie. Jak to? Miał być cały dzień ciężkiej wyrypy. A tymczasem o 13 wylądowali w obozie. Zastali tam rozbite namioty i profesjonalną kilkuosobową ekipę, której celem było utrzymywanie przejścia przez przełęcz. Te kilka osób pilnowało stan lin, przedeptywali drogę i pomagali w przejściu przez Gondogoro. Zatem nasi nie musieli rozbijać namiotów. Zjedli obiad i mogli pojść spać. Wstali o północy i po godzinie ruszyli. Droga wpierw łagodna, a pod koniec zrobiło się dość stromo. Rozwieszona poręczówka dawała pewne poczucie bezpieczeństwa. Pakistańscy „Szerpowie” pomagali w trudniejszych chwilach. Po czterech godzinach byli na Gondogoro La – wysokość ok. 5700 metrów. I poczekali na wschód słońca. Widok może z przełęczy nie jest jakoś bardzo fotogeniczny, ale za z tego miejsca można podziwiać cztery ośmiotysięczniki! K2, Gasherbrum I i II oraz Broad Peak. Choćby dla tego widoku warto tu sie wdrapać. Słońce wzeszło jakby niespostrzeżenie, a że było bardzo zimno szybko zarządzono schodzenie. Około południa byli już na miejscu. I mogli pójść spać. W kolejne dwa dni, niedługimi etapami dotarli do Hushe, gdzie mogli w końcu odpoczać. Na koniec pół dnia jazdy jeepami i byli w Skardu. Kilka godzin przed nami. Wypoczęci i zrelaksowani. A my? A my mieliśmy za sobą 4,5 dnia treku w dół i 8 godzin szalonej jazdy. Cóż. Zabrakło rzetelnego opisu drogi, trzeba jednak było iść przez przełęcz. Taka myśl w głowie była tylko przez chwilę. Droga powrotna, zwłaszcza pierwsze dwa dni, była naprawdę widokowo przepiękna. Udało mi sie zrobić ciekawe zdjęcia. Wszyscy powinni być zadowoleni.
Długo siedzimy na zielonym tarasie przy herbatce…