Dzień dziewiąty – Ghunsa czyli złota nepalska jesień.
30 października 2019
Gyabla /2730m/ – Ghunsa /3430m/
Dziś mogliśmy trochę pospać. Etap któtki, a i odpocząć trzeba było po wczorajszym wyczerpującym dniu. Rano, kiedy człowiek wstaje wypoczęty i wyspany, nawet jadalnia wygląda lepiej. Na śniadanie zamawiam tibetan bread z miodem.
Właśnie, co na takim treku można zjeść na śniadanie? Zasadniczo to, na co się ma ochotę. Pierwszym najpopularniejszym wyborem są ciapaty – czyli coś na kształt naszego podpłomyka. Przepis jest prosty. Woda, mąka, trochę soli. Formujemy placek i na kilkanaście sekund ląduje on na rozgrzanej blasze. I gotowe. Prócz ciapat są jeszcze zajzwyklejsze naleśniki i wspomniane wcześniej tibetan bread. Ten dla odmiany smażony jest na głębokim tłuszczu. To taki rodzaj racucha, często bywa słodki. Do tego moga być dodatki. Miód, masło z jaka lub dżem. Są też przeróżne wariacje na temat jajek. Gotowane, smażone, omlety. Te ostatnie w różnych odmianach: z serem, masala, z warzywami. Jak ktoś woli może zamówić owsiankę, czasem ryż na mleku. Niektórzy z nas na śniadanie preferują zjeść coś bardziej treściwego, na przykład chowmeina, czyli najcześciej wielką górę makaronu z sosem i z dodatkami. Ale o tym co na obiad to może później. Do picia różne rodzaje herbat. Czarna, milk tea – czyli najczęsciej pita w Nepalu herbata z mlekiem, masala tea, ginter tea. Wszędzie też powinien być hot lemon. Czyli woda z sokiem z cytryny, choć najczęściej jest to woda z proszkiem o smaku cytrynowym. Może ze dwa razy spotkaliśmy się z obecnością cytryny. Herbatę najlepiej zamówić w dużym termosie. Przynajmniej zawsze jest pod ręką. Bo czas realizacji wszelkich zamówień jest dość odległy. My najczęściej braliśmy wrzątek. Herbatę i kawę mieliśmy własną.
Siedząc w jadalni mamy podgląd na kuchnię. A tam spory ruch. Najstarsza kobieta jest wysoce wielozadaniowa. Pozatym, że cały czas robi coś w kuchni, to jeszcze zajmuje się niemowlęciem. Kołyskę cały czas ma przy sobie, nosi ją w nepalski sposób, czyli na głowie. Jak dziecko zaczyna być niespokojne, to wystarczy, że porusza lekko głową. Świat jest jednak taki fascynujący…
Kuchnia w nepalskim domu jest bardzo prosta. Palenisko oczywiście na środku, bo służy nie tylko do gotowania ale przed wszystkim do ogrzewania izby. Na ścianach proste półki z garnkami i talerzami. Tu akurat jest podłoga z desek, ale często jest to zwykłe klepisko.
Po śniadaniu zbieramy się dość leniwie. Wychodzimy około 8:30. Początek oczywiście w dół, wracamy na dno doliny.
Las jest przepiękny. Szybko wychodzi słońce. Dziś już nie powinno to aż tak przeszkadzać. Jesteśmy jednak trochę wyżej. Do 3 tysięcy już niedaleko.Zauważamy coraz więcej kolorów jesieni.
Droga nie jest trudna. Szlak powoli prowadzi w górę doliny. Tempa nie forsujemy.Często ścieżka biegnie przy samej rzece. Przekroczyliśmy 3000 metrów. Rododendrony ustąpily miejsca drzewom iglastym. Zachmurzyło się nieco. Szlak wyraźnie odbił w górę, mocno powyżej dna doliny.
W pewnym momencie widzimy bramę wejściową. To znaczy, że niedługo wejdziemy do wioski. I jest to już wioska zamieszkała przez wyznawców buddyzmu. To oni mają w zwyczaju stawiania takich bram. Kolorowe flagi modlitewne to już potwierdzenie tego faktu. Zatem witammy w magicznej kolorowej buddyjskiej krainie.Idziemy powoli przez opuszczone pastwiska jaków. Zapewne do tego miejsca wracają z wyżej położonych miejsc jak robi się zimno i spadnie śnieg.Nie może zabraknąć murków mani. Dochodzimy do Phale. Tu czas na odpoczynek. Do końca dzisiejszego etapu zostało z półtorej godziny, więc naprawdę niedaleko.Humory dopisują.Nie robimy zbyt dużej przerwy. Zjemy już w Ghunsie. No i wszyscy mają ochotę na mycie i pranie.
Phale wygląda na zupełnie opuszczone.Ale pewnie to złudzenie. Przy murku mani spotykamy uśmiechniętą starszą kobietę.Same kamienie mani bardzo ładne.
W Phale znajduje się gompa, czyli niewielki klasztor buddyjski. Nie zachodzimy do niego. Nie wygląda jakoś imponująco a w Ghunsie też taka jest, ponoć o wiele ciekawsza.W międzyczasie wyszło słońce, nagle kolory wróciły i zaczęły atakować z każdej możliwej strony. Przed nami malowniczy wiszący most. Tam, gdzieś z przodu już niedaleko powinna być Ghunsa. Jesień nas zaczarowała… Aż nie chciało się iść dalej. Tylko stać i patrzeć…Z tyłu zostałem z Myszą. Mamy prawdziwą ucztę fotograficzną. Co kilka chwil kolejny piękny widok. I kolejne zdjęcie. Po godzinie spaceru w obłędnych okolicznościach przyrody dochodzimy do wielkiego kamienia. Wymalowano na nim oczywiście modlitwy. To znak, że zaraz Ghunsa.I faktycznie. Już widać most i pierwsze zabudowania. Jeszcze z 10 minut zostało.Pierwsi już na moście. Spoglądam ku dalszej części doliny. Tam będziemy szli. Ale dopiero pojutrze. Jutro dzień na aklimatyzację. Oznacza to dwie noce w Ghunsie. Jesteśmy na wysokości prawie 3500m. Tu ponoć jest cywilizacja. Prąd, zasięg, internet, dobre jedzenie… Oby.
Pogoda się nieco popsuła. Słońce zniknęło, zrobiło się wręcz zimno. Na miejsce dochodzimy chwilę po 15. W końcu porządna lodga z prawdziwym i jakże obszernym menu. Ceny już wysokie, ale mamy nadzieję zjeść coś więcej niż ryż lub ziemniaki z warzywami. Zwiedzanie wioski odkładamy na jutro. Internet płatny 5$ za godzinę gdzieś na końcu wioski, więc dziękujemy. Zasięg okazuje się być bardzo slaby, ale jakiś kontakt ze światem mamy. Proste wiadomości przechodzą. Zamawiamy jedzenie. Kuszą pierożki momo i jakieś lokalne specjały. Wieczór mija nam na rozmowie i tradycyjnej odprawie. Zabraliśmy ze sobą skromny zapas nalewek. Wypada na każdy wieczór jedna niewielka butelka na całe 9 osób. Alkohol w takiej ilości i w tak licznym towarzystwie służy tylko i wyłącznie jako sympatyczny dodatek do wieczornego gadania. Jutro czeka nas zmudny proces aklimatyzacji. W jego ramach będziemy odpoczywać, pójdziemy na lekki spacer. Do tego przepakowanie rzeczy, pranie… Ach czasem przyjemnie jest się tak polenić.
Spimy tradycyjnie za 250 Rs od osoby.