Dzień czternasty – Pangpema czyli jest jak w niebie.
4 listopada 2019
Lhonak /4780m/ – Pangpema /5150m/
Noc była długa. Spaliśmy na znacznej wysokości, co oczywiście skutkowało tym, że przez połowę czasu przewracałem się z boku na bok. Zawsze pierwszy nocleg na wysokości ponad aklimatyzację tak się kończy. Bezsennością. Do tego było dość zimno. Oczywiściepoza śpiworem, bo w nim to akurat żadnego dyskomfortu nie było. Nad ranem mogło być nawet blisko 10 stopni poniżej zera. Poranek oczywiście słoneczny. Tylko ruszać! Dziś zobaczymy Kanczendzongę!Początek to wędrówka boczną moreną. Wygodna ścieżka łagodnie podchodzi pod górę.
Pierwszy postój po godzinie. Spojrzałem na mapę. Jedna trzecia trasy. Coś za łatwo i za szybko. Widoki piękne. Pogoda jak na razie również.
Ścieżka lekkimi trawersami pokonuje boczne grzbiety. Dolina nieco się zwęża. Idziemy ponad lodowcem Kanczendzonga. Wygląda imponująco. Zarówno jak się patrzy do przodu.Jak i do tyłu.
Przekroczyliśmy 5100 metrów. To już naprawdę poważna wysokość. Powoli tempo zaczynało siadać. Na dodatek dawna wygodna ścieżka zjechała wraz z osuwiskiem. Musimy stromym i kruchym zboczem zejść blisko 100 metrów na brzeg moreny a potem mozolnie podejść równie stromym i osypującym się podejściem. Na tej wysokości jest to już naprawdę wyczerpujące. W każdym razie ze mnie wyciągnęlo to prawie wszystkie siły. Znów znaleźliśmy się na płaskiej morenie. Krok za krokiem… Kolejny odpoczynek. Już niedaleko. Taką mam nadzieję.
Czas upływał a my ciągle szliśmy, a końca nie było widać. Każde małe podejście urastało do wielkiej mordęgi. Kilkanaście roków i odpoczynek. Kiedy dochodziłem do każdego kolejnego przełamania grzbietu liczyłem że już zobaczę Pangpemę, nasz cel na dziś. A tu nic. Znowu nic. Za to widok przed nami rósł imponująco. Odsłaniała się coraz bardziej przed nami północna ściana Kanczendzongi. W końcu widać wierzchołek. Staję, zrzucam plecak i patrzę. Długo. Słońce miło grzeje, zapominam, że jeszcze trzeba iść. Chwilowo delektuję się nagrodą za cały ten trud – widokiem do którego szliśmy. W końcu za kolejnym garbem zauważam w dole jakiś pasterski kamienny schron i rozbite obok kolorowe namioty. Pangpema. Koniec mordęgi. 5150m.
Udało się dotrzeć do pierwszego celu. Stoję w bazie. Czuję radość. No i pogoda jest dla nas łaskawa.Widok na północą ścianę jest niezwykły. Jaka ona wielka! Widać charakterystyczne poziome tarasy śnieżne z zawieszonymi ogromnymi serakami. Rozpoznaję wierzchołek główny o wysokości 8586 metrów npm i zachodni, Yalung Kang, mierzący 8505 metrów.Stoimy tak i wpatrujemy się jak zaczarowani.
Wierzchołek główny.Yalung Kang.
W planie były dwa noclegi w tym miejscu. Chcieliśmy wejść na punkt widokowy leżący na wysokości 5950 metrów. Jednakże raz, że widoki z niego podobne jak stąd, do tego uznaliśmy, że bardziej przyda nam się pół dnia wolnego w Ghunsie, to odpuściliśmy sobie ten pomysł. Śpimy tylko dziś, a rano schodzimy w dół.
W Pangpemie warunki dość spartańskie. Dwa „pokoje” z łóżkami w prymitywnej bacówce. Pozostałe miejsca do spania w namiotach. Ale cieszymy się, że da sie tu zostać na noc. Bo przed wyjazdem nikt tego nie mógł nam tego zagwarantować. Po drodze też nie było pewne czy będzie taka możliwość. Cenowo oczywiście kosmos. Miejsce na łózku kosztuje 9$. Ceny prostych posiłków w granicach 7-10$. Choć ceny jak ceny, ale jakość jest mocno wątpliwa. Zamówiliśmy zupy. Czosnkową i warzywną. Obie były przygotowane według tego samego przepisu. Wymieszana woda z mąką i do tego albo wkrojony czosnek ( w przypadku czosnkowej ) albo trochę surowych warzyw ( w przypadku warzywnej ). Bez żadnych przypraw. Za jedyne 4$. No nic. Przewidzieliśmy taka sytuacje i mamy na ten dzień liofile i inne własne jedzenie. Po posiłku większość ekipy poszła na spacer powyżej Pangpemy w kierunku punktu widokowego. Ja podszedłem dalej wdłuż moreny spojrzeć nieco z innej perpektywy na bazę i na góry. O tak, stąd widać jeszcze lepiej. Do tego pojawił się trzeci wierzchołek masywu Kanczendzowgi – Kangbachen, który widzieliśmy także wczoraj. Oto i Kangbachen z bliska.I jeszcze raz wierzchołek główny i zachodni.
Reszta ekipy wróciła. Podeszli ze 200 metrów wyżej.
Tymczasem pod zabudowania zaczęły podchodzić blue sheepy, po polsku zwane nahurami górskimi. Coś jak kozica, ale jednak nie do końca. Stada były dwa, ale doglądał je tylko jeden kozioł z imponującym porożem.
Słońce znów szybko się schowało za chmurami. Zrobiło sie zimno. Poszliśmy zatem na pokoje naszego jakże luksusowego hotelu. Kolacja, herbatka, wyjątkowo dwie butelki nalewek. Humory dopisywały, zwłaszcza, że wyglądaliśmy jak bezdomni z Dworca Wschodniego zimową porą w latach dziewięćdziesiątych. Dopiero wtedy zdaliśmy sobie sprawę, że jeszcze nie ma 17:00.
Co kilkanaście minut wyglądałem za drzwi mając nadzieję, że może się coś rozwieje… Nic takiego niestety nie następywało. Za to stado bluesheepów zmieniło lokalizację. Teraz paradowały przez obozem. Złośliwa chmura wisiała tylko nad nami. Czasem robiły się jakieś dziury i było widać, że wyżej jest pięknie.
W końcu za kolejną próbą sprawdzenia widoczności, okazało się, że chmury odeszły precz. W górze widać było resztki zachodzącego słońca oświetlającego tylko najwyższe wierzchołki Kanczendzongi. Niestety za chwilę przyszły kolejne chmury i moje plany ze zdjęciami nocnymi poszły sobie gdzieś.
O 19 już byliśmy w śpiworach. Spać. Bo co innego można robić?
Tym razem nocleg po 900 (!!!) rupii. Menu równie szokowało cenami. No ale jak się chce spać na 5150m ?