Dzień dziewiętnasty – Tseram czyli teraz można już wracać.
9 listopada 2019
Tseram /3870m/ – Oktang /4730m/ – Tseram /3870m/
Pobudka nieznośnie wczesna. Była 4:30 kiedy w kuchni zaczął się ruch. Wpierw same kroki, potem skrzypienie drzwi, odłos zrzucenia drewna na podłogę, rozpalanie ognia. Wszystko to dzieje się metr ode mnie. Nie ma szans na spanie.
Idziemy dziś pod południową ścianę Kanczendzongi. Pogoda dalej niemrawa. Chmury. Tego jeszcze nie było! O siódmej ruszamy. Niby mamy marne szansę że coś zobaczymy. Ale idziemy. A nuż? Na początek podchodzimy przez las. Ścieżka jest wygodna. Niewielka stromizna, sporo zakosów. Po 3o minutach dochodzimy do wylotu bocznej doliny. Las sie kończy. Przekraczamy potok i dalej ostro w górę.
Niby widać błękit nieba, ale słońca nie ma. Dziś chmur naprawdę jest sporo.
Po półtorej godzinie dochodzimy do sporego wypłaszczenia które porośnięte jest mikrą trawą. To pastwiska na których spotkać można znudzone jaki. Przed nami wyrasta piękny szczyt. To Kabru. Cztery wierzchołki, wszystkie pomiędzy 7300 a 7600m. Będa nam towarzyszyć do samego punktu widokowego.. Na pastwiskach mijamy kilkadziesiąt jaków. Stoją sobie leniwie i spokojnie. Jednakowoż staram się nie zbliżać za bardzo;-)Idziemy cały czas lewą moreną lodowca Yalung. Już widać Ramche.
Dochodzimy tu po trzech godzinach. Całkiem dobre tempo. Miał być tu klasztor. Przynajmniej tak pokazuje to posiadana przez nas mapa. A nie ma. W pierwotnym planie mieliśmy tu spać. Ponoć się da, ale warunki bardzo spartańskie. Koniec konców postanowiliśmy iść na lekko z Tseram.Oczywiście w takim miejscu nieodzowną oczywistością jest długi odpoczynek. Herbatka ląduje na stole.
Pogoda dalej troche niewyraźna, ale postanawiamy, że pójdziemy dalej. Może będzie jednak coś widać.Siedząc podziwiamy zgrabny różowy drewniany domek. Pojęcia nie mamy skąd sie tu wziął. I kto go użytkuje. Ruszamy dalej. Po kwadransie spotykamy dwójkę turystów schodząca z góry. Pytam bez przekonania jak widoki wyżej. W odpowiedzi słyszę: It’s fantactic view! O cholera… Idziemy. Szybko!Nie minęło od wyjścia nawet 20-25 minut jak wyszliśmy z Ramche jak w zarysie gór zamykających dolinę rozpoznaję znany mi kształt z północnej bazy .Znaczy to samo tylko w lustrzanym odbiciu. Jest! Kanczendzonga!
Wyrasta momentalnie przez nami cała południowa ściana. Patrząc od lewej od lewej: Yalung Kang /8505m/, Kanczedzonga /8586m/, Kanczendzonga Środkowa /8482m/ i Kaczendzonga Południowa /8494m/Do punktu widokowego jeszcze trochę. Tempo siada. W sumie nie jest aż tak wysoko, może ok 4700m, ale idzie się ciężko. Na szczęście jest na co patrzeć w chwilach zmęczenia.Po prawej widoczne są widowiskowo spadające lodowce spod zachodniej ściany Kabru.W końcu widzę Oktang. Punkt widokowy znajduje się na szczycie moreny bocznej. Krótkie ale ostre podejście na morenę i już za chwilę będę na miejscu.Jeszcze odwracam się w dół lodowca Yalung. Jest 11:59. Jestem na miejscu. Niby chmury, niby brak słońca ale to nie ma znaczenia. Widzimy wszystko.To ostatni punkt programu. Wszystko udało się zobaczyć, wszędzie dojść. Można usiąść i się delektować miejscem i widokami. Jest też oczywiście czas na obowiązkowe zdjęcia grupowe. I nawet Jannu się załapał. Punkt widokowy jest położony dość daleko od Ściany. Od północy wygląda to znacznie bliżej. Prócz Kanczendzongi widać też po lewej kawałek Jannu do kompletu. No i masyw Kabru po prawej.
Na sam koniec nawet pokazało się błękitne niebo nad Kanczendzongą. Zostaję jeszcze na punkcie widokowym. Chce się sam nacieszyć miejscem, widokiem, atmosferą. Wszystko się udało zobaczyć. Teraz już można schodzić w doliny. Zaczyna się długa podróż do domu. Idę powoli, często przystaję i sięgam po aparat.
W dół o wiele łatwiej.Już Ramche.Zaraz za Ramche robi się bardzo widokowo. Oczywiście te widoki są za plecami. Zatem co chwilę przystaję i odwracam się, bo nie sposób odejść tak bez emocji. Udziela mi się nastrój spełnienia i jakieś jedności z otaczającym krajobrazem. Na tym wyjeździe wszystko co chciałem zobaczyłem. Tak, teraz mogę wracać. A potem przyszły chmury i nie pozostało nic innego jak zebrać się w sobie i skupić się na zejściu do Tseram.Samo zejście dłuży się bardzo, ale dziś idzie się lepiej niż zazwyczaj. Przychodzimy jeszcze przed zapadającym zmrokiem. Ponad 20 kilometrów i 1000 metrów podejścia i tyleż zejścia. Kawał porządnego spaceru. Przy naszym hoteliku wyrosło miasteczko namiotów. Z dołu przyszła grupa trekingowa. Francuzi. Któryś z nich pyta się skąd idziemy. Na nasza odpowiedź, że z Oktangu są bardzo tym zdziwieni:” Jesteście szaleni!” . Hmmm… Owszem, etap długi, ale jak najbardziej do przejścia, zwłaszcza, że obróciliśmy przed nocą.. Zamówiliśmy kolację, siedzimy i rozmawiamy. W pewnym momencie ktoś woła nas na zewnątrz. Wychodzimy, a tu… góry zaczęły świecić! Oglądamy najbardziej kolorowy zachód słońca na tym wyjeździe. W jednej chwili zrobiło sie różowo. Ależ musiał wyglądać zachód słońca z Oktangu…Ech… Kiedy wszystko zgasło można było usiąść i poczekać na kolację.A po kolacji obowiązkowa odprawa. Jakieś zapasy nam jeszcze zostały…
Jutro zejście…