Dzień dwudziesty pierwszy – Yamphudin czyli dwa kilometry w dół.
11 listopada 2019
Tortong /2995m/ – Yamphudin /2080m/
Pobudka o 6 rano. Dziś żartów nie ma. Już na etapie planowania zwróciłem uwagę na ten dzień. Na początek ponad 600 metrów w górę a później prawie 2000 metrów stromego zejścia. Byliśmy, co prawda, rozchodzeni. I pocieszaliśmy się, że nie idziemy w druga stronę. Swoją drogą byłem nieco zaskoczony tym, że większość grup zorganizowanych zaczyna trek od bazy południowej. Czyli idzie w przeciwnym kierunku niż my. Dotychczasowy przebieg treku przekonał mnie, że to co zaplanowaliśmy jest lepsze od tego co wymyśla nepalska agencja. Nie chciałbym trzeciego dnia na treku podchodzić w upale tych nieszczęsnych dwóch kilometrów do góry. Zdecydowanie. A kolejnego dnia znów tysiąc do Tseram. A potem znów 800 metrów do Oktangu. Brrr…
Zbieramy się dość sprawnie. W sumie przez te kilkanaście dni treku można sobie wyrobić pewien automatyzm. W placaku też nie ma za dużo rzeczy. Pokoik w kórym spaliśmy nie odbiega zasadniczo standartem i wyglądem od tych, w których mieliśmy okazje spać. Owszem, czasem zdarzało się czasem z większymi luksusami. Tak było w Ghunsie, gdzie mieliśmy do dyspozycji nawet własną toaletę! Tu pokoik jest tradycyjnie o wymiarach ledwie pozwalających zmieścić dwa łóżka. Przestrzeni niewiele, półek z reguły brak. Dziwne, Nepalczycy nawet kilku gwioździ nie wbili, by robiły za wieszaki. Sciany albo z desek, albo dodatkowo obite folią, ceratą czy starą wykładziną. Do tego jakaś zwisająca z sufitu żarówka. I w zasadzie to wszystko.
Śniadanie i kwadrans po siódmej ruszamy. Raj twierdzi, że w 6-7 godzin powinniśmy dojść do Yamphudin. Brzmi to jakoś niewiarygodnie. Nam wystarczy, byśmy doszli przed nocą. Albo wręcz w ogóle doszli… Z nogą trochę lepiej. Trochę lepiej ale i tak zostaję na końcu. Ale nie ma co narzekać. Wolno ale dojdę. Po kilku minutach dochodzimy do mostu i przechodzimy na druga strone doliny.
Początkowo ścieżka trawersuje wdłuż rzeki. Idziemy znów przez niezwykły las. To już któryś dzień, ale ten widok wcale nam nie spowszedniał. Dalej trwamy w niemym zachwycie.
Dochodzimy do rozstaju dróg. Okazuje się, że wbrem temu co jest na mapie, można stąd dojść do Helloku. A to wioska leżąca blisko Sukethumu, gdzie spaliśmy na koniec drugiego dnia treku. Czyli nie trzeba wbijać się teraz na przełęcz i schodzić tak dużo. Można w jeden dzień dojść do całkiem wygodnej drogi do cywilizacji. Las jest magiczny. No wręcz nie da się przejść i nie zrobić co chwilę zdjęcia. Idę powoli. Pocieszam się, że problemy mam na podejściach. A tych dziś jest zdecydowanie mniej. Aby tylko wdrapać sie na tę przełęcz, a potem już będzie z górki 😉 Zaczynamy podejście. Po kilkunastu minutach docieramy do słońca. Zatem musi być przerwa.Chwilę potem jak ruszyliśmy nieoczekiwanie pokazuje się nam na końcu doliny z której przyszliśmy nasza Kanczendzonga…Tak, to ona. Tego kształtu nie da się przecież pomylić z czymś innym.Piękna.W zasadzie stąd prezentowała się lepiej niż dwa dni temu z Oktangu.Szlak pnie sie zakosami w górę.Podejście prowadzi blisko krawędzi wielkiego osuwiska.Powoli ale systematycznie wznosimy się ku górze. Pomiędzy drzewami pokazuje się także Jannu. Ależ to podejście jest widokowe. Zupełnie się tego nie spodziewałem. Podejście zakończone. Osiągamy grzbiet, którym schodzimy 2oo metrów na przełęcz Lasiya Bhangyjang. Bardzo szybko naciągaja nie wiadomo skąd chmury. Ale udaje się wypatrzyć w ostatniej chwili Makalu gdzieś na horyzoncie. Chmury i las rododendronów wyjątkowo do siebie pasują…
Z okolic przełęczy Jannu prezentuje się naprawdę zachwycająco.
A w dole gigantyczne osuwisko połykające coraz większy obszar wokół przełęczy. Dzieki niemu właśnie musieliśmy podchodzić znacznie powyżej Lasiya Bhangyjang by wyjść w bezpiecznym miejscu.
A za przełęczą niespodzianka. Zamiast początku zejścia, czeka nas jeszcze stumetrowe podejście. Popadają nas chmury. W pewnym momencie ścieżka przechodzi w trawers i dochodzimy do małej bacówki. Przerwa na herbatę. I teraz zaczyna sie zabawa. Jeszcze 1700 metrów do zejścia. Las po drugiej, południowej stronie grzbietu, równie piękny, jak ten, którym podchodziliśmy.Z początku łagodnie, później robi się bardzo stromo. Czasem wręcz blisko pionu. Na szczęście idzie sie po ułożonych z kamieni stopniach. Gdzieś hen w dole widać Yamphudin. Niby blisko, ale stromość zbocza, którym mamy zejść, nieco przeraża…. Im niżej tym las staje się bardziej zarośnięty, pełen mchów, porostówi zażółconych liści. Na chwilę las się kończy. Schodzimy ponizej chmur i znów coś więcej widać. Nie wygląda to dobrze. Nasza wioska niby blisko ale bardzo bardzo nisko. Lasss… Do rododendronów dołaczają bambusy…W dół idzie mi się lepiej. Schodzimy już dwie godziny. Intensywne dwie godziny i nogi powoli zaczynają odmawiać posłuszeństwa.Znów bardzo stromo. W dole już słychać szum potoku do którego mamy dojść. To będzie koniec głównego zejścia.W końcu widzę mostek. Jeszcze kilka minut. Długo odpoczywamy przy moście. Teraz ponoć już niedaleko. Jakieś dwie godziny „nepalskiego równo”. Idziemy wąską ścieżynką. Wokół bujna roślinność zdecydowanie nas przerastająca. Gorąco. Trochę w dół, trochę w górę a czasem nawet plasko. Jesteśmy już solidnie zmęczeni. Jeszcze mostek, małe podejście i…
I jest Yamphudin. Ufff… Wysokość niewiele ponad 2 tysięcy metrów. Na szczęście nie schodzimy do głównej części miejscowości, która położona jest znacznie niżej. Zatrzymujemy się w drugiej napotkanej chałupie. Na samej górze wioski. Jak dobrze. Nie musimy już dziś nigdzie dalej iść. Droga zajeła nam niecałe dziewięć godzin. Ceny w końcu opadły wraz z wysokością. Jak tu tanio! Do tego nie możemy się nacieszyć drobiazgami, choćby takimi jak ten, że na wieczór nie trzeba się ubierać w ciepłe ciuchy… Przy domu widzimy rosnące uprawiane warzywa. Jakaś kapusta, marchewka, dynia. Mamy duże deficyty świeżych warzyw, zatem upraszamy na kolację gotowane warzywa. Dostajemy po wielkiej porcji warzyw polanych masłem. Pyyyyyszne….