[latino] Sol de Mañana czyli boliwijski gejzer z rury

Posted on BLOG

Latino – cz. 35
19  września 2014
Sol de Mañana czyli boliwijski gejzer z rury

Obudziliśmy się gdzieś chwilę przed czwartą. To jest dobra pora by się kłaść a nie wstawać. Ale co było robić. Ponoć gejzer nie lubi czekać na turystów i sam z siebie rankiem budzi się wczesnym rankiem.

Śniadanie zjedliśmy w milczeniu. A raczej w półśnie. Było zimno. Choć to mało powiedziane. Było bardzo zimno. Nie wiem, ale przynajmniej -10 stopni poniżej zera i jakaś duża wilgotność. Nie szło się ogrzać. Zalegliśmy w jeepie i próbowaliśmy spać. Było to dość trudne, droga prowadziła przez jakieś wielkie wertepy i trzęsło okrutnie.  Po jakieś godzinie jazdy w takim półśnie zaczyna się rozjaśniać. Krajobraz szary, niewielkie  pagórki i przeraźliwy chłód, nawet w aucie. Cały czas lekko w górę. Już blisko 5000 metrów npm. Po kilkunastu minutach stajemy. Oto pierwszy punkt programu. Gejzer Sol de Mañana, czyli Słońce Poranka 😉 Słońca jeszcze nie ma, wychodzimy z auta. Z oddali słychać szum. Patrzymy skąd dochodzi, widzimy wysoki na kilkanaście metrów słup pary wodnej. Kierowca z z uśmiechem pokazuje i z dumą mówi: „To jest  gejzer Sol de Mañana”. Przyznaję, że miałem nieco inne wyobrażenia w kwestii gejzerów, ale niechże i tak będzie. Podchodzimy bliżej. Ludzi sporo. Stoją, patrzą, robią sobie zdjęcia. Przed  nami wielki obłok pary, który z wielkim hałasem wylatuje niczym gotująca się woda z czajnika. No fajnie, ale wrażenie nie robi. Podchodzimy pod sam „gejzer” i widzimy, że wszystko to wydobywa się z cienkiej, może dwucentymetrowej rury. Czar pryska, zaczynamy się śmiać. Gejzer po boliwijsku, czyli para z rury uruchamiana wedle zapotrzebowań. Lepiej byśmy tego nie wymyślili.
Kilkanaście metrów dalej widzimy taką sama rurę, tyle, że zatkaną. Ręce nam opadają  z wrażenia.

Jest już całkiem jasno, widzimy w odległości dwustu metrów coś ciekawego, całkiem spory obszar spowity parą. Zostawiamy tłum zafascynowany „gejzerem” i lecimy tam, póki nie ma tam jeszcze nikogo.

 Dochodzimy na miejsce i od razu robi się magicznie. Sol de Mañana! Słońce swym różowym światłem zaczyna oświetlać wszystko wokół. Para w promieniach słońca wygląda niezwykle. Podświetla się różnymi plamami, jaśniejszymi, ciemniejszymi. Wszystko wokół jest w ciągłym ruchu. Wiruje, ulatnia się, atakuje ze wzmożona siłą, niknie. I żeby nie było tak cudnie to śmierdzi okrutnie siarkowodorem.

 

 Słońce pięknie oświetliło pobliskie szczyty. Nam też zrobiło się troszkę cieplej. Nie wiem ile jest stopni. Może gdzieś w okolicy -10 stopni. Stoimy pośrodku mocno pofałdowanego terenu, pełnego dziur z których wydobywa się siarkowodorowy obłok. Byliśmy na wysokości niemalże 5000 metrów npm. To co widzimy jest najpewniej kraterem dawnego wulkanu. Podoba się nam to co widzimy.

 

Słońce poranka komponowało się fantastycznie z tym co tu widzieliśmy.

 Prócz wydobywającej pary w wielu miejscach widzimy gotujące się błoto, wypuszczające co chwila bańki z siarkowodorem. Wyglądało to jak gotujący się na ogniu wielki gar z zupą gulaszową. Choć w garze warzyła się jakaś szara nieznana masa, to jednak takie skojarzenia przychodziły do głowy. Może z głodu? 😉 Nie sprawdzaliśmy temperatury wnętrza „gara”, ale należy domniemywać, że wysoka. Wygląda to na tyle niecodziennie, że stoję i patrzę i ruszyć się dalej nie mogę.

Spaceruje się po tym z wielka przyjemnością. Złe wrażenia z nieodległego „gejzera” się zupełnie zatarły. Sol de Manana na szczęscie to nie tylko para z rury. Tak nazywa się ten cały spowity obłokami siarkowodoru, pełen dziur i kipiącego błota. Oczywiście zgodnie z nazwą – trzeba oglądać koniecznie o wschodzie słońca. Wrażenia gwarantowane. Ciekawe, że większość ludzi cały czas stoi przy rurze. Tu jest znacznie mniej ludzi. Niebywałe. Są tam gdzie wysadzili ich kierowcy. A tu, kilkaset metrów dalej, pary więcej, śmierdzi konkretniej, jest bulgoczące błotko, widoki zaiście księżycowe, czy nawet marsjańskie. Nie ma tylko tego spektakularnego świstu. No i nie ma rury.

Wsiadamy do auta. Słońce niewiele pomogło, dalej nam zimno. Kolejnym punktem programu jest kąpiel w gorących źródłach. Przy tej temperaturze jakoś nie ma specjalnego entuzjazmu. Jedziemy.

cz. 46 – Lima czyli surrealistyczne pożegnanie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

CAPTCHA. Wykonaj poniższe działanie *