Dzień szesnasty – Ghunsa czyli spacerkiem do cywilizacji.
6 listopada 2019
Kangbachen /4090m/ – Ghunsa /3430m/
Poranek, jakże by inaczej, piękny i zimny. Dziś wszyscy dobrych humorach. Przed nami spacer w dół do cywilizacji. Trzy, może cztery godziny. A tam czeka już możliwość umycia się, prania, ładowania baterii do aparatów czy telefonów. Zbieramy się powoli. Zauważam jeszcze interesujące połączenie informacyjne. Kawa i toaleta w jednym? Hmnn…Wyruszamy kwadrans po ósmej.Idzie się lekko. Zostawiamy za sobą piękne widoki i wspomnienia. Na szczęście to nie koniec treku. W zasadzie ledwie połowa.Jannu o poranku oczywiście z pełnym słońcem w parze.Trasa dobrze znana. Most wiszący.Cały czas nie widzimy zbyt wielu turystów. W zasadzie kilku dziennie. Zaraz dojdziemy do osuwiska, na przełamaniu grzbietu spoglądam jeszcze do tyłu, by zapamiętać dolinę lodowca Kanczendzonga.Teraz szybko przez osuwisko.Potem zejście z moreny, Jannu chowa się za grzbietem i wchodzimy do zaczarowanego lasu.Dziś mamy czas się dłużej delektować widokami. W słońcu wygląda to przepięknie. Poskręcane od wiatru konary drzew, wystrojone luźno zwisającymi porostami.Tylko stać i się zachwycać. Grupa przeszła a ja zostałem by jeszcze się napatrzeć i przy okazji zrobić parę zdjęć.
Czarodziejski las się skończył. Kilka minut siedzimy przy wielkim kamieniu.
W dół cały czas idzie się przyjemnie. Nawet plecak tak nie ciąży.W znanej już nam herbaciani dłuższy postój.
Jak już zbieraliśmy się do wyjścia zaczęła nadciągać karawana kilkunastu porterów z koszami zapakowanymi wysoko ponad głowę. Znaczy dziś w górę idzie większa grupa. Ale zanim ją zobaczyliśmy to minęliśmy się z kolejnymi kilkunastoma tragarzami. W końcu są, dziesiątka Francuzów. Na lekko. A po nich jeszcze kolejna grupa. Jak dobrze, że już schodzimy. Nie wiem jak byśmy się mieli razem pomieścić wyżej, w Kangbachenie czy Lhonaku. O Pangpemie już nie wspominając.
Powoli schodzimy. Co chwilę się odwracam… Kilka dni nas tu nie było i już widać, że nie jest tak kolorowo jak ostatnio. Spora część igieł zdążyła opaść. Szedłem sobie spokojnie na końcu. Podziwiałem widoki i robiłem zdjęcia. Poprzednio ten odcinek robiliśmy wcześnie rano. Bez słońca. Droga o dziwo dłuży się niemiłosiernie. Nie wiem czemu, ale opadam z sił. Końcówka już na oparach sił. W końcu Ghunsa. Zajęło mi to aż 4,5 godziny. Bardzo dziwne.
Wpierw mycie. Potem pranie. Niestety chwilę po rozwieszeniu ubrań przychodzą chmury i schnięcie robi się problematyczne. I na tym kończą się plusy cywilizacji. Nie dziś ma prądu. Ponoćjakaś awaria i czekają na części. To pewnie potrwa z kilka dni przynajmniej. Czyli nie ma jak naładować baterii, a nie mam już za wiele zapasu. A jak nie ma prądu to nie ma też zasięgu. A na dodatek od kilku dni boli mnie ząb i nawet na piwo nie mam ochoty. Życie 😉