Jordania czyli pieszo przez pustynię. Dzień pierwszy – Wadi Rum.
12.03.2022
Pomysł na taki wyjazd pojawił się już podczas poprzedniego wyjazdu do Jordanii. Jechałem jeepem przez pustynię przez cały dzień. Po kilku godzinach poczułem lekkie znużenie związane z wielością widoków i wrażeń. Wtedy zamarzyło mi się, by przyjechać tu jeszcze raz i przejść się tędy pieszo. Spokojnie, leniwie obserwować powoli zmieniający się krajobraz. Takie myśli nachodziły mnie podczas tamtego wyjazdu kilkukrotnie, bo tempo zwiedzania było dość żwawe.
No i po trzech latach jestem z powrotem. Przylecieliśmy późnym wieczorem do Ammanu. Na lotnisku czekał na nas bus. Kierowca uprzednio zakupił nam gaz do gotowania i kilka zgrzewek z wodą. Koło 3 w nocy wysiadamy w Wadi Rum przed bramą Visitors Center. Ciemno, nawet dość zimno. Co robić o tej porze? Ano wyciągamy maty i śpiwory i próbujemy na te kilka godzin zasnąć.
Rano spotykamy się z umówionym wcześniej za pomocą whatuppa miejscowym tour-operatorem, do którego jutro wieczorem powinniśmy dojść na nocleg. Wszystko dogadane. Jordańczyk musi nas tylko zarejestrować w biurze parku. Oczywiście pojawia się dodatkowy koszt. Łapówka dla strażników parkowych, by nie czepiali się nas, że wędrujemy sami bez żadnej opieki. Nie mamy pełnej wiedzy na temat czy można tu chodzić samemu, w necie opinie były podzielone. Cóż, wolność zawsze kosztuje, więc zrzucamy się po 10 JOD, by mieć spokój i ruszamy!
Plecaki trochę ciężkie, bo każdy dźwiga poza normalnym wyposażeniem biwakowym jeszcze około 5 litrów wody. Musi na dwa dni wystarczyć. Ale to i tak jest rozgrzewką przed drugą częścią treku, gdyż tam mamy zabrać wodę na prawie 4 dni. Ale tym będziemy się martwić później. Teraz i tak nogi lekko się uginają od ciężaru a plecak aż jęczy z wysiłku.
Pierwsze wrażenia? Sceneria jest niesamowita. Krajobrazy zaiście marsjańskie. Jest jeszcze ranek, więc temperatury są całkiem znośne.Plecy powoli przyzwyczajają się do ciężaru. Pewnym pocieszeniem jest fakt, iż z każdą godziną wraz z pochłanianą wodą będzie zmniejszała się waga plecaka.Wokół jest przepięknie! Czerwony piasek, góry, gdzieniegdzie ślady kół. Najczęściej idziemy po w miarę twardej powierzchni. Czasem trafia się więcej piasku i wtedy trudność wzrasta wielokrotnie. Piasek bowiem wysysa wszystko nasze siły nadwątlone niedospaną nocą.! Jednak wystarczy spojrzeć przed siebie lub w bok i te dolegliwości są nieco osładzane przez tę bajkową marsjańską scenerię.Trasę mamy zaplanowaną. Mamy jakieś wydrukowane mapy, ale nawigujemy głównie za pomocą GPS w smartfonie i aplikacji mapy.cz. Po godzinie marszu skręcamy w prawo w kierunku pasa skał. Pomiędzy nimi ma być przejście. I tak było. Pojawia się wielka wydma, która wypełnia całe podejście i przełęcz. Trudności oczywiście wzrastają, ale jest ranek, jeszcze mamy siły. Za przełączką kolejna wielka przestrzeń. Słyszymy za plecami pierwsze dziś jeepy wypełnione turystami. Trzeba przyznać, że budzimy lekką sensację. Na nasz widok widać poruszenie, jedni wyciągają smartfony , by uwiecznić takie cudo. Reszta macha i nas pozdrawia. My krok za krokiem, a oni wziuuuu i tyle ich widzieliśmy.Było już południe i choć prognozy wspominały o jakiś 12-14 stopniach, to zrobiło się upalnie i gorąco. I niestety piaszczyście. No ale jesteśmy na pustyni, więc chyba nie powinno nas to dziwić. Robi się trudniej. Odczuwalna temperatura sięga chyba 30 stopni. I ten piach pod nogami… No ale w sumie na to się pisaliśmy.
Wypatrujemy jakikolwiek cień i każde takie miejsce było godne, by zatrzymać się tam na choćby krótki postój. Pred nami kolejna płaska przestrzeń. Czujemy się jak na patelni. Albo na grillu. W oddali widać już wejście do kanionu, tam w planie jest większy odpoczynek. Jeszcze z 30 minut….
Uff… Doszliśmy do kanionu Barrah. Mieliśmy nadzieję, że z racji ogromnych pionowych ścian będzie trochę cienia.. Owszem, ściany kaniony były wysokie i pionowe, ale niestety zbyt daleko oddalone od siebie i z tego powodu dalej byliśmy w zasięgu palącego słońca. Było nawet gorzej, bo w kanionie ustał wiatr. a dodatkowo trzeba było wspiąć się na wielką sypiącą się górę luźnego piasków. W pełnym słońcu.Staramy się nie dać warunkom i skupić się na widokach, bo te doprawdy były niesamowite.W połowie drogi wypatrujemy ciekawą boczną dolinkę. Po zrzuceniu plecaków trochę niechętnie, bo to oznacza kilkaset metrów nadprogramowego brodzenia w piasku. Ale warto! Bo nie dość, że zacieniona i chłodna to jeszcze nad wyraz urokliwa…
I jeszcze zawierała w sobie jedyną w okolicy zieloność – palmę daktylową.Niestety nie mogliśmy siedzieć w tym pięknym zacienionym miejscu tak w nieskończoność i ruszyliśmy dalej.Opuszczamy kanion. Wyschodzimy z niego na dobrze nam już znaną pustynię. Na szczęście podłoże zrobiło się nieco twarde, więc idzie się znacznie lepiej.. Już dochodzi czwarta po południu. Czas na ostatni odpoczynek przed dojściem na nocleg. Po chwili okazuje się, że nie jesteśmy sami w tym miejscu.Ta piękna jaszczurka, w przeciwieństwie do nas preferuje wygrzewanie się na słońcu, cień mając w pogardzie.
Powoli słońce zbliżało się do horyzontu. Do planowanego noclegu było już na szczęście niedaleko. A ten wypadł nam przy jednym z najbardziej odwiedzanych miejsc w Wadi Rum. Skała nazywa się Mushroom czyli Grzyb. Za dnia tłumy. Teraz zostały tylko ślady.Rozbijamy się obok, lekko schowani za niewielką skałą. Można w końcu zapomnieć o ciężkim plecaku. O jak dobrze!Pod Grzybkiem pusto, zostały tylko ślady…Można spokojnie i bez żadnego pośpiechu przejść się po najbliżej okolicy. No i zobaczyć jak to miejsce wygląda w nocy.Trochę walczę ze zmęczeniem, niedospaniem i zimnem, ale wyciągam statyw i robię kilka nocnych zdjęć. Bo kiedy jak nie dziś i gdzie jak nie tutaj…Spaaaać…. Jutro powtórka z rozrywki.