Jordania czyli pieszo przez pustynię. Dzień szósty – Wadi al-Saif
17.03.2023
Na śniadanie kolejna przełęcz i i wchodzimy do kolejnej większej wadi: al-Saif. Ranek chłodny. Ale niebo zupełnie bezchmurne, więc pewnie dziś znów koło południa ciepło nas dopadnie. Dziś mamy spotkać na trasie wodę. Dobrze by było, bo inaczej na ostatni dzień zostaną nam jakieś śladowe ilośći.
Zaraz za przełęczą kolejna osada nomadów.Idzie się dobrze, pewnie dlatego, że na razie w dół. I nie ma piasku. Plecaki też coraz lżejsze, choć i tak jakoś dziwnie ciążą. Znowu pasterze. Spotykamy też najprawdziwszego turystę. Co prawda Jordańczyk, ale sam jeden idzie przez cały Jordan Trail. I żeby bardziej nas dobić to mówi, że wpierw szedł z południa na północ a teraz wraca… Także nasze kilka dni to takie ledwie nic przy takim zawodniku. No ale my też jesteśmy tu dla przyjemności i dystans, który sobie zaplanowaliśmy wystarczy nam zdecydowanie. Jest miejscowy,, jest sam, więc nie musi dźwigać wody, znajdzie ją u pasterzy. A my opuszczamy nasze wadi i wschodzimy w kolejny prowadzący w górę. A po kolejnych 15 minutach znów ostry zakręt w lewo i kierujemy się na jeszcze mniejszą odnogę doliny. I znowu widzimy strzałkę, wskazującą miejsce skrętu.
Dalsza droga to kolejna mieszanka skał i piasku. Zaczyna robić się cieplej.
Droga zapewnia cały czas obłędne widoki, które wciąż nam się nie znudziły.Jesteśmy chyba blisko jakieś większej osady, bo znów napotykamy pasterzy.Ten dzień jest podobny do wczorajszego. Krótka wspinaczka na przełęcz, potem jakaś większe wypłaszczenie, w dół i znów pod górę… Teraz dodatkową trudnością jest fakt, iż ścieżka zaniknęła całkowicie, a na tym płaskowyżu niewiele widać. Tak jak byśmy kręcili się po jakimś wielkim stole.
Bez zapisanego śladu w telefonie byłoby bardzo trudno w takich miejscach.Schodzimy w końcu do kolejnego wadi Abu O-rouq. Tu miała być dziś woda. Pierwsza cysterna okazała się być wypełniona kamieniami. Potem pojawiła się wąska stróżka, zdeptana przez tysiące owiec brudnej wody. Yyy… Chcą nie chcąc zabieramy po butelce takiej wody. Innej nie ma, a jutro nam zabraknie jeśli nie uzupełnimy zapasów. Mamy filtry i tabletki do uzdatniania, ale i tak jak się patrzy na tę rdzawomętną zawiesinę to robi się tak słabo…Wadi znowu zwęża się i robi się nader widokowo. Dziś jest jeszcze cieplej i kolejne kilometry w słońcu i w piasku pod nogami dają się nam bardzo we znaki. Staramy się oszczędzać wodę, ale w tym upale nie jest to proste. Wody mamy niewiele i tak słabo wygląd nasza perspektywa na kolejny, ostatni już dzień. Zaraz powinniśmy przeciąć jedyną drogę jezdną na naszej trasie. To najwyraźniejszy ślad cywilizacji jaki mamy zobaczyć na trasie naszej wędrówki. Tymczasem widzimy zaparkowanego pod skałką jeepa, dwóch miejscowych ubranych w tradycyjne chusty. Obok nich stolik z resztami jedzenia. Okazuje się, że poł godziny wcześniej była tu jakaś zorganizowana grupa, może nawet i ci sami Francuzi. A oni przyjechali tu, by zaserwować im obiad. A ponieważ sporo zostało to proponują nam obiad. Za darmo, bo przecież Francuzi już zapłacili. Chwała najwyższemu. Świeże pity, hummus i pyszny serek, do tego świeże ogórki, pomidory i cebula. Wszystko smakuje wybornie, niczym obiad w najlepszej restauracji. A co najważniejsze mają kilka zgrzewek wody, którą odsprzedają nam po cenie sklepowej. Jesteśmy uratowani 😉
Ja z miejsca wypijam chyba całą butelkę od razu. Skoro jest… Posileni i napici spokojnie ruszamy dalej. Nawet niestraszny nam teraz ten kilometrowy odcinek asfaltu w dzikim skwarze. Zaliczamy w ten sposób przęłęcz Gaa’ Mriebed. Szlak znowu niewidoczny, ale widzimy ujście doliny, którą wiedzie nasza droga. Zatem idziemy trochę na azymut, a trochę jak teren pozwala. Gorąco.Wchodzimy do Wadi Sabra, to już ostatnie wadi przed Petrą.
Na dziś wystarczy. Jutro ostatni dzień. Czujemy, że nam już wystarcz chodzenia po pustynii.