25 października 2019
Dzień czwarty. Birtamod czyli kolorowy zawrót głowy.
Pobudka dość wczesna, bo coś koło 6 rano. Nasza aklimatyzacją do miejscowej strefy czasowej jeszcze nie jest odpowiednia. W kraju jest koło pierwszej w nocy. Stąd też nie ma się co dziwić, że wstaje się nam dość cieżko. Znosimy bagaże przed hotel, w międzyczasie zostawiamy depozyt, czyli rzeczy, które na treku się chyba nie przydadzą, a po powrocie i owszem. Przed siódmą wsiadamy do busa. Agencja ma gest i zamiast tłuc się miejscowym autobusem jedziemy prywatnym środkiem lokomocji. Zapewne wyszło w dodobnych cenach albo nie było już biletów. W każdym razie pasuje nam ta opcja. Pamiętamy atrakcje i przeżycia zwiazane z dojazdem pod Manaslu. Scisk, dzieci siadające na kolanach, przestoje, przesiadki, dudniącą i męczącą po kilku godzinach muzyka, podroż na dachu i dojazd po zmroku. Owszem, całość brzmi jak zachęta i pachnie przygodą, ale mamy jeszcze w planie powrót z treku takim autobusem w obiecującym wiele czasie 15-16 godzin. Zatem fajnie, że teraz szybko i wygodnie przeskoczymy na wschodni kraniec Nepalu. Z tym szybko to może jednak przesada, bo chociaż Raj zapowiedział, że dzisiejsza jazda zajmie nam ok 8-9 godzin, to w głowie mając wspomnienia z wielu wyjazdów i takich przejazdów, jakoś sceptycznie podchodzimy do tych zapewnień. Jadą także z nami dwaj tragarze. Sa jeszcze młodsi od przewodnika. Niscy, szczupli i ciekawi świata. Pierwszy raz jadą w tę okolicę. Bedą pomagać niektórym z nas nieść nadmiar bagażu.
Przed nami jazda do Birtamod. Katmandu żegna nas chmurami i smogiem. Widzimy nawet tablice wskazujące aktualny poziom zanieczyszczeń. Ale jak wiadomo od wieszania tablic nie robi się lepsze powietrze.
Przez kolejnych kilka godzin jedziemy drogą pełną zakrętów. Wpierw niekończącymi się serpentynami w górę, potem w dół. W górę i w dół… Sama jazda cąłkiem komfortowa, aczkolwiek nie moglo zabraknąć głośnej lokalnej muzyki rozrywkowej, którą to raczy nas kierowca. Stajemy w małej wiosce na przerwę. Po wyjściu z busa niespodzianka. Jest duszno i gorąco. Monsunu już dawno nie ma, ale widać to normalne zazwyczaj o tej porze. No i jesteśmy ponad 1000 metrów niżej niż Kathmandu. W przydrożnej knajpce wybór standardowy. Ryż, dhal, curry, pakora i somosy. Ale nic w sumie więcej nam do szczęścia nie potrzeba.To jeszcze nie koniec gór. Znów w górę, potem w dół….
Zjechaliśmy w końcu w niziny. Teraz powinno być płasko i prosto. Od razu rośnie prędkość. Przed nami jeszcze bardzo dużo jazdy. Kierujemy się na wschód. Droga wiedzie równolegle do głównej grani Himalajów. Co kilkadziesiąt kilometrów przekraczamy wielkie, liczące sobie kilka kilometrów, rozlewiska rzek spływających z gór. Zaraz po przejechaniu przez kolejną wielką rzekę – Kamala, jedna z Anek mówi, że zostawiła na postoju saszetkę z pieniędzmi. Ups…. Zatrzymujemy się w pierwszej napotkanej miejscowości, jest nią Bandipur. Przewodnik dzwoni do knajpy. Saszetka jest, zaraz zostanie wysłana umyślnym transportem do nas. Kamień z serca! Mamy zatem przynajmniej godzinę na rozprostowanie kości i rozejrzenie sie po okolicy. A że stanęliśmy przy wejściu na targ, to wiadomo gdzie należy iść.
Targ przechodzi nasze wyobrażenia. Jest kolorowo i gwarnie. Choc powiedzieć, że jest kolorowo to tak jakby nic nie powiedzieć. Żywe kolory migają nam przed oczami, do tego gwar ulicy, krzyki sprzedawców, zapachy przypraw, jedzenia. Powoli idziemy przez targowisko. Stoiska z ciuchami, warzywami, owocami, jedzeniem. Fryzjer na ulicy, zakład krawiecki. Ależ nam się tu podoba. Kupujemy somosy – trochę mniejsze niż w Kathmandu ale za to pięć razy tańsze. Jedyne 5 rupii ( 20 groszy… ).Do tego w podobnej cenie jakieś smażone słodkości. Pyszne!
Z początku trochę nieśmiało wyciągam aparat, jakby się wstydząc, że chcę zakłócić ten niesamowity i egzotyczny dla nas spektakl. Po jakimś czasie zauważam, że miejscowi patrzą na nas z ciekawością ale też i życzliwością. Tak przynajmniej odbieramy gesty i uśmiechy, które do nas kierują. Trochę raźniej podnoszę aparat, choć dalej mi nieswojo. Dobrze jest stanąć w jednym miejscu. Popatrzeć, wczuć się w atmosferę i pulsujący rytm tego co widzimy. I można próbować robić zdjecia. Tyle niezwykłych twarzy, strojów, planów do zdjęć. Nie da się oddać tego co widzimy i przede wszystkim odbieramy pozostałymi zmysłami za pomocą aparatu. No ale próbować trzeba..
Zmasowany atak kolorów, ludzie, zapachy, gwar – wszystko oszałamia nasze zmysły. Mamy sposobnośc podejrzenia zwykłego prawdziego miasteczka położonego z dala od turystycznych szlaków. Tak właściwie to przez przypadek. Gdyby nie fakt, że czekamy na zgubę to byśmy przemknęli przez miasteczko i nic byśmy z tego nie doświadczyli. Uwielbiam takie przypadki w podróży. Coś czego nie planujesz, ale jest znacznie ciekawsze od potencjalnie murowanej atrakcji turystycznej. W Nepalu królują indyjskie ciężarówki Tata, ale gdzież im do pakistańskich wystrojonych piękności.
Obok miejsca gdzzie czekamy możemy podziwiać autobus po poważnej kolizji. Ciekawe czy da się wyklepać? Pewnie tak….
Oczekiwanie się przedłuża. Mijają już dwie godziny. W końcu jest. Saszetka została dowieziona przez tuktuka, dlatego tak to długo trwało. Anka szczęśliwa,kierowca tuktuka również. Napiwek był sowity.
Pakujemy się do busa i jedziemy dalej. Droga zaczyna się dłużyć. Słońce zachodzi, robi się ciemno a my dalej i dalej… Późno, po 21 docieramy do hotelu w Birtamod. Jesteśmy zmęczeni 15 godzinną jazdą. Do tego niestety hotel jest fatalny. Brudny. I co ciekawe, jest droższy od tego w Kathmandu. Cóż. Jest za późno szukać nowego. Stąd taka cena, stąd taki standard. Nie mamy siły robić z tego powodu awantury. Szybka kolacja i spać. Na szczęscie mamy własne śpiwory. Bo pościeli brak, tylko brudne kołdry. Brrr…