Dzień dwunasty – Kangbachen czyli żmudny proces aklimatyzacji.
2 listopada 2019
Kangbachen /4090m/
Dziś znów możemy się wyspać. Mimo tego wstałem jeszcze przed szóstą i wyjrzalem przez okno. Pogoda zapowiada się piękna, więc trzeba wyjść i jakieś zdjęcia z okazji wschodu słońca zrobić. Ubrałem się, stanąłem na zewnątrz, popatrzyłem. Owszem, ładnie. Ale jakoś nie urywa. O wiele fajniej jest z drugiej strony, tam gdzie Jannu. Jednak pod słońce prawie nic nie widać. Ranek bardzo rzeźki. Temperatura w granicach -5 stopni. Wracam zatem do ciepłego jeszcze śpiwora. Do śniadania jeszcze można poleżeć.
Śniadanie o 8. Guesthouse jednak trochę zaskakuje, bo w jednej toalecie jest ciepła woda w wiadrze! Niewiarygodne. Zbieramy się powoli. Dziś w planie aklimatyzacja. Chcemy podejść dolinką idacą z Kangbachen ku zachodowi. Raj chce nas zabrać na standardową krótką wycieczkę do base campu pod Jannu. Ale my chcemy iść w drugą, przeciwnie położoną dolinę. Właśnie po to, by spojrzeć na Jannu z lepszej perspektywy. Na końcu dolinki, na wysokości 4850 metrów jest jakieś jeziorko. Może się uda dojść. Od razu napotykamy się na stado najprawdziwszych jaków. Od razu widać, że jesteśmy w wysokich górach. Przygotowania do zimy w pełni. Na kamieniu suszą się jacze kupy, którymi potem całkiem dobrze pali się w kozie.Dolina lekko pnie się do góry.
Po lewej podziwiamy szczyt mocno przypominający nam Manaslu widziany z okolic Samagaon. Odwracamy się co chwilę by sprawdzić widok na naszymi plecami. A ten z każdym krokiem jest coraz rozleglejszy. Jannu rośnie! Tempo mamy wolne. W zasadzie każdy idzie tyle ile chce. W dolinie zgubić się nie sposób. Ale z każdą godziną wznosimy się coraz wyżej.. Ach gdyby taka pogoda utrzymała się do zachodu słońca. Byłoby co podziwiać.
Ja kończę na 4550m. 500 metrów przewyższenia uznaję za wystarczajace. Do jeziorka jeszcze ze 300 metrów w górę. Zwyczajnie mi sie już nie chce. Kilka osób jeszcze ambitnie idzie dalej.A ja z małą sesją na tle Jannu-sza. Przez kolejną godzinę leżę sobie, grzeje się na słoneczku i cieszę oczy widokiem. Prawdziwy relaks, choć równie dobrze możemy uznać to jako żmudny i poważny proces aklimatyzacji. Wraca ekipa z góry. Podeszli jeszcze ze sto metrów. Razem powoli wracamy na dół.Sa już wczesne godziny popołudniowe. Chmury oczywiście zgodnie z uświęconą tradycją przybywają niwecząc nadzieję na czerwony zachód słońca z Jannu w roli głównej.
Wieczorem kolacja – tak wyglądają smażone ziemniaki z jajkiem. Ponoć całkiem smaczne.
Jadalnia naprawdę bardzo klimatyczna. Bardzo dobrze grzejąca koza, nieodzowna flaga Tybetu i portret Dalajlamy. Granica z Tybetem wszak niedaleko, a okolica pełna jest uchodźców, którzy przybyli tu po aneksji Tybetu przez komunistyczne Chiny. Chwilę wcześniej pod tą flagą siedzieli turyści z Chin. Wyglądało to wytwornie. Zauważamy stojącą w rogu gitarę, a ponieważ jedna z pięciu Anek grać potrafi, mamy mały śpiewany wieczór przy herbatce i nalewce przywiezionej oczywiście z kraju. Raj i nasi tragarze na dźwięki muzyki wyraźnie się ożywiają. Pojawia się mały bębenek. Zatem po naszym secie z piosenką turysyczną, jest nepalska część – kilka piosenek śpiewanych przez Raja.
Godzinę po zmroku tradycyjnie chmury sie rozstępują i można podziwiać gwiazdy. Tym razem nie trwa to długo, bo szybko nadciągnęły chmury z doliny od strony Ghunsy i tyle było widoków na dziś. Można iść spać.