Dzień jedenasty – Kangbachen czyli oko w oko z Jannu.
1 listopada 2019
Ghunsa /3430m/ – Kangbachen /4090m/
Dziś wczesna pobudka. Temperatura spadła poniżej zera, bo zamarzły kałuże i pojawił się szron. Patrzę w niebo. Piękny poranek, ale słońce gdzieś wysoko i daleko. Śniadanie.
Nepalczycy na powitanie dnia palą w specjalnych glinianych naczyniach gałązki jałowca. Leniwie unoszący i snujący się dym atakuje zmysły zapachu, pozbawiając mnie resztek snu.
Humory jednakowoż dopisują. Przed nami piekny dzień. Wkraczamy do krainy naprawdę wysokich gór i widoki zapowiadają się fantastyczne. Strażak mierzy się z bagażem tragarza.
Noszenie takiego ciężaru wymaga odpowiedniej techniki i wprawy. Ale jakby tak trochę poćwiczyć… Ruszamy. Powoli idziemy w górę wioski. Nie może obejść się bez murku z kamieniami mani. Początek w cieniu. Zimno. Ale za to w zachwycającej jesiennej scenerii.Z początku dość łagodnie. Idziemy prawą stroną doliny. Cały czas wypatrujemy słońca.Niestety jest wszędzie poza nami.Choć coraz niżej, więc dolina z każdą minutą nabiera kolorów.
Wychodzimy z lasu i wdrapujemy się na niewielgi grzbiecik. W końcu upragnione słońce. A że to również dogodne miejsce na przerwę stajemy na zasłużony odpoczynek. Dzisiejszy etap nie jest zbyt długi, zatem nie musimy się jakoś bardzo śpieszyć. Pogoda jak co dzień. U nas pięknie, a w dole już straszą chmury. Przyjdą tu po południu. Idziemy szeroką doliną. Widoki choć dość ograniczone to jednak całkiem ładne. Robi się tak już wysokogórsko. Właściwie z każdym krokiem jest ładniej. Kolejny postój wypada w tea housie. Już połowa drogi, może nawet trochę więcej. Wysokość przyzwoita, bo jakieś 3750m.
Taki tea house to najczęściej rozwieszony namiot ze ścianami ułożonymi z kamieni. W środku palenisko, stoły i ławy. Pijemy herbatę, ale można też zamówić jakąś prostą zupkę z proszku. Do tego niewielki wybór ciastek i jak wszędzie – cola.Z dołu tymczasem nadeszła kobieta, która pielgrzymuje do świętego miejsca, gdzieś na końcu doliny.Powoli idziemy dalej. Chmur coraz więcej, ale ich ilość dodaje kolorytu. Jeszcze nie zaslaniają ani widoków ani słońca.Wychodzimy nieco powyżej dna doliny. Wchodzimy w czarodziejski las. Na trasie kolejne święte miejsce. Wielki kamień a pod nim flagi modlitewne.Ostatnie podejście na dziś. Trzeba teraz wspiąć się na morenę czołową lodowca. Przekraczamy już 4000 metrów. W pewnym momencie spoglądam w prawo, a tam… Jannu! Szczyt ukazuje się nam ze swoja słynną zachodnią ścianą. Robi wielkie wrażenie! W końcu jakaś wielka góra i od razu w tak imponnującej odsłonie.Zatem przerwa na podziwianie. Jesteśmy na wysokości 4150 metrów. Podejście się kończy i trawersem mijając osuwisko dochodzimy do pierwszego dziś wiszącego mostu. Do Kangbachen już niedaleko. A na moście znana już nam Pani.Cały czas się uśmiecha, macha nam na powitanie. Bardzo miłe to wszystko.Jannu cały czas dominuje w widoku. Piękny szczyt!
Tymczasem Pani przystaje i prosi mnie o postawienie kijka z flagą. Dogadujemy się, gesty wystarczą. Oczywiscie miejsce miała upatrzone, więc metodą kolejnych przybliżeń udaje mi się zatknąć flagę w odpowiedniej lokacji.. I tak razem zmierzamy do bliskiego już celu na dziś. I już widać niewielka osadę Kangbachen. Leży na wysokości prawie 4100m. Ładnie położona przy ujściu dwóch bocznych dolin. Zamieszkana tylko sezonowo, podczas wypasu jaków i sezonu turystycznego.Widać ślady szybkiego dynamicznego rozwoju infrastruktury turystycznej. Nasze kolorowe domki nie maja więcej jak rok, dwa. Obok budują sie kolejne. Gościmy się w najlepszym podobno guesthousie zwanym White House.
Menu jest dość skromne. Ceny wysokie, ale nie jesteśmy zaskoczeni. Moża zamówić pizzę. Ponoć najlepszą na treku. Moje wcześniejsze doświadczenia w temacie pizzy w Himalajach sugerowały lekką wątliwość w temacie jadalności tejże. Z reguły jest to zwykła mała ciapata posmarowana keczupem, posypana serem i podgrzana chwilę w piecu. Tu faktycznie było inaczej. Pizza była nawet całkiem niezła jak na warunki himalajskie. Cienkie sztywne ciasto, dość oszczędne składniki. Ale jako odmiana od ryżu i makaronu cąłkiem dobra. Cena również. Bo jakieś 9$. Jest też znana mi z Khumbu zupa sherpa stew. Czyli zupa zawierająco wszystko co kucharz ma pod reką . Warzywa, makaron, ziemniaki. Tu jest w specjalnej ofercie – jesz aż się najesz, czyli dolewki do oporu. Najwięszą aletą tej zupy jes tto,że nie jest zproszku, posiada jakieś swieże warzywa. W karcie także spory wybór alkoholi, w cenach, które raczej gwarantuja abstynecję z naszej strony. Dobrze, że mamy jeszcze własne zapasy.
Całe popołudnie widoków brak. Chmury tradycyjnie pojawiły się około 14 i zostały już z nami do nocy. Ciemno robi się około 18 tej.Kolacja, krótka nalewkowa odprawa i można o 19 w zasadzie iść spać.
Tymczasem chmury się rozchodzą i pokazuje sie nam piekne rozgwieżdżone niebo.
Czas spać. Jutro żadnych ambitnyh planów. Znów dzień aklimatyzacyjny. W planie są później noclegi na 4750 i 5200. Więc żartów nie ma.
Poniżej menu w Kanbachenie. Nocleg tradycyjnie 250Rs od osoby.