Dzień trzynasty – Lhonak czyli o krok od celu.
3 listopada 2019
Kangbachen /4090m/ – Lhonak /4780m/
Poranek podobny do wczorajszego. Piękne słońce. Zimno, wszędzie szron. Termometr pokazuje -5 stopni. Szybko ubieramy się i meldujemy na śniadaniu.
Przed nami znów niedługi dzień. Na takich wysokościach nie powinno się spać wyżej jak 300-600 metrów. Co oznacza, że nie da się iść zbyt długo. Z reguły jest to około trzech do sześciu godzin. Jednak wysokość sprawia, że potrafią być to bardzo ciężkie etapy. Plecak ciąży podwójnie. Tempo nie dość, że wolne to jeszcze wymaga częstych odpoczynków.
Wychodzimy nad Kangbachen. Tradycyjnie z rana zapowiada się, że przez pięrwszą część dnia będziemy szli w cieniu. Brrr… Za to krajobraz jest absolutnie wysokogórski i zapierający dech w piersiach – nie tylko od niedoboru tlenu.
Kiedy dopada nas słońce momentalnie siadamy na odpoczynek. Choć bardziej po to by się zagrzać wystawiając twarze ku ciepłym promieniom. Trwa to niecały kwadrans. Po przerwie znów zanurzamy sie w strefę zimnego cienia. Dopiero po kolejnych 30 minutach witamy słońce juz na dłużej. Idziemy cały czas lewą stroną doliny.Przed nami słychać już huk nieodległego wodospadu.Wcześniej jednak małe sypiące się osuwisko. Znów trzeba szybko przejść, by zminimalizować ryzyko spotkania ze spadającym kamieniem. Choć szybko na tej wysokości oznacza zupełnie co innego niż na dole. Kilkanaście, może kilkadziesiąt kroków i trzeba przystanąć by płuca nie wyskoczyły z klatki piersiowej.
Wodospad przed nami. Strumień łatwo przechodzimy po prowizorycznym mostku. Po lewej pokazała się wielka biała góra. To jest Kangbachen. Wysokość już całkiem słuszna, bo 7802m. To jeden z pięciu wierzchołków masywu Kanczendzogi. A zdobyty został po raz pierwszy w roku 1974 roku przez polską wyprawę.Tymczasem odpoczywamy przy wodospadzie. Raj pozuje do zdjęć. Ruszamy. Przed nami teraz mozolne podejście na boczną morenę lodowca.Każdy idzie swoim tempem. Tam gdzieś przed nami ma być herbaciarnia. A to oznacza postój. Krok za krokiem…
Podejście się kończy. Przed nami otwiera się szeroka, prawie płaska dolina. W zasadzie wszystko to jest morena boczna z lodowca Kanczendzonga. Tam gdzieś na końcu będzie baza. Ale to jutro. tymczasem teraz usilnie rozglądamy się za herbaciarnią. Gdzie ona jest?
Daleko przed nami widzimy charakterystyczną skalną iglicę.Przed nami herbaciarnia. Czyli prosty szałas dla pasterzy przystosowany także do „obsługi” niewielkiego tu przecież ruchu turystycznego. Można zamówić herbatkę, zupke czy jakiś proste ciastka.Podeszliśmy już na ponad 4500m. Siadamy. Zamawiamy herbatkę, któa jest oczywiście pretekstem by posiedzieć i podopoczywać. Wśród domowników szałasu jest także piękna kilkuletnia dziewczynka.Bardzo fotogeniczna. Ruszamy. Jeszcze ponoć 1,5-2 godziny.Na niebie coraz więcej chmur. Jak codzień. Po prawej znów widzimy Kangbachena. Tym razem już na tle chmur. Piękna okolica. Śpieszyć się nie musimy. Choć z drugiej strony zmęczenie już daje o sobie znać i chętnie bym już doszedł i zrzucił plecak. Mija nas niewielka karawana schodząca w dół. Widać jakaś większa ekipa trekingowa wraca z góry… Idziemy cały czas boczną moreną lodowca Kanczendzonga. W końcu wychodzimy na skraj i możemy mu się dobrze przyjrzeć. Teraz wdłuż bocznego potoku. W tle ginące niestety w chmurach wielkie szczyty.Droga dość męcząca. Ścieżka bez litości prowadzi raz górę, raz w dól.Jeszcze tylko mostek. Może zaraz zobaczymy nasz cel.Po przejściu niewielkiego garbu w końcu widać. Jest! Lhonak. Wysokość poważna, bo 4780 metrów. To tradycyjna osada pasterska. Choć osada to trochę szumne słowo. Ot stało tu od zawsze kilka kamiennych szałasów. Teraz w ramach rozwoju turystyki widać nowo zbudowane, jeszcze bijące po oczach nowością, dwa hoteliki.Dochodzi 14. Czyli szliśmy to około 6 godzin.
Zatrzymujemy się nowo zbudowannym hoteliku. Na podłodze zalegają jeszcze nieuprzątnięte wióry. Korzystając ze słońca można przez chwilę powylegiwać się na specjalnej drewnianej leżance.Nad nami siedzi skalisty Budda.Zamówiliśmy zupę i rozglądaliśmy się po okolicy. Zupa zjedzona, od razu zamówiliśmy kolację. Pogoda niestety się pogorszyła. Słońce zniknęło za chmurami, zrobiło się zimno. Temepratura blisko zeru stopni.Schroniliśmy się w ciasnej i ciemnej jadalni. Niestety jest jeszcze niedopracowana i pomimo grzejącej kozy jest tam stanowczo za zimno. Szybko jemy kolację, wypijamy tradycyjną wieczorną nalewkę. Jest niewiele po 19. Robię kilka nocnych zdjęć, ale nagle przyszły chmury kończąc moją zabawę.
Jest kwadrans po 19. W jadalni zimno, na zewnątrz jeszcze bardziej. Cóż więc robić? Zawijamy się w ciepłe śpiwory i chyba czas spać. Choć na takiej wysokości nie jest to łatwe. Wczoraj spaliśmy jednak 700 metrów niżej. Niby spokojnie się aklimatyzowaliśmy, ale to naprawdę duża różnica, zwłaszcza jak na takie wysokości. Pierwsza noc oznacza z reguły wiele godzin bezsenności – to jest podstawowy odczuwalny przeze mnie objaw przebywania na dużej wysokości. Ale kolejna noc z reguły już jest o wiele lepsza. Jutro pierwszy cel. Pangpema czyli baza połnocna. I zobaczymy Kanczendzongę!
Nocleg po 500 rs od odoby, menu poniżej. Oczywiście, że drogo.