Latino – cz. 26
16 września 2014
Jedziemy do Uyuni czyli widoki zza szyby kontratakują.
Droga wiła się pomiędzy łagodnie wyglądającymi górami. Zaczęło robić się tak … hmnn… tybetańsko. Nie na darmo Boliwię określa się jako Tybet Ameryki Łacińskiej. Wielkie przestrzenie z błękitem nieba. W oddali widzimy wielkie stada pasących się lam i alpak.
W połowie drogi obowiązkowy postój. Przerwa na rozprostowanie nóg i posiłek w przydrożnej knajpce. Wszyscy brali zupę. Być może nic innego od reki nie było. Zupa okazała się bardzo dobra. Taka miejscowa wariacja krupniku. Jak każda zupa w Boliwii zawierała solidna wkładkę mięsno-kostną. Plus wielki ziemniak.
Korzystając z uroków przerwy można było rozejrzeć się chwilę po okolicy.
W obejściu sąsiadującym z naszym barem zauważamy coś nietypowego widzącego na sznurze.
Po bliskim rozpoznaniu okazuje się, że prócz ubrań na sznurze suszą się kawałki mięsa. Też metoda.
Zaopatrujemy się też w środki umilające podróż. Sprzedawane w poręcznych butelkach, jak się okazało po chwili, nienaganne w smaku i mocy.
Ruszamy dalej. Krajobraz już troszkę inny. Cały czas jedziemy na wysokości ok 4 tysięcy metrów npm.
I pierwszy raz pokazuje się nam potężne wyschnięte słone jezioro – Salar de Uyuni. Jest olbrzymie. Jego rozmiar to 140 na 150 kilometrów. To jest nasz cel na jutro.
W dole Uyuni. Widok miasta nie zachęca, ale nie przyjechaliśmy tu podziwiać urokliwego miasteczka.
Wysiadamy. Uyuni żyje głównie z turystów. Hotele, restauracje oferujące pizze, hamburgery i inne zachodnie wynalazki. Trochę szukamy ale znajdujemy hotel dla nas. Idzie się do niego długim korytarzem. Na jego końcu jest większy hall z recepcją. Akurat trwa generalny remont. Pokoje są na piętrze, więc nie będzie nam to przeszkadzać. Łazienka na zewnątrz, pokoje mają okna na korytarz, który pełni role atrium. Cena nie była wygórowana, sąsiednie hotele były kilkakrotnie droższe. Warunki spartańskie, mieszczące się w naszym standarcie. Poza tym to tylko jedna noc. ostatecznie przekonuje nas piękna papuga spacerująca sobie po recepcji.
Rozpoczynamy wycieczkę po biurach. Dajemy radę obejść trzy. W każdym z grubsza wysłuchujemy to samo. Plan wycieczek jest niemalże identyczny. Można co najwyżej negocjować wcześniejszą godzinę startu, bo proponowana 11 wydaje się zbyt późna. Program identyczny ale ceny już nie. Wahają się pomiędzy 600 a 900 boliwianów. Dużo i nie. To cena za trzy dni jeżdżenia jeepem, z noclegami i z wyżywieniem. Nietrudno zgadnąć, bierzemy ofertę za 600 blv. Po chwili jednak musimy trochę dopłacić, bo ta cena jest liczona dla kompletu pasażerów, a tych mieści się do auta szóstka. A bierzemy dwa jeepy, w każdym po pięć osób. Ostatecznie staje na 650 blv, czyli 93 $.
Wnioski z poszukiwania wycieczki. Biuro biurem, ale najważniejszy jest kierowca. Będzie respektował program, jeśli nie odbiega od przyjętych standardów. Wcześniejszą godzinę startu udaje się zrealizować, później już tak kolorowo nie będzie. Kierowcy jeżdżą stadami. Nie chcą jeździć po tych bezdrożach w pojedynkę Stąd wszelkie próby zmiany programu i godzin wywoływały zdecydowany opór. Ale jakoś próbowaliśmy z tym walczyć mocno opóźniając wyjazdy z każdego punktu przy którym stawaliśmy. Ale o tym jeszcze będzie w następnych odcinkach tej opowieści.
Trzeba się jeszcze spakować na jutro. Będzie się działo!
cz. 8 – Ollantaytambo czyli najdrozszy pociąg świata
cz. 13 – Wyspa Amantani czyli z wizytą u Pachamamy
cz. 14 – Uros czyli wyspa ktora umie pływać
cz. 21 – Kordyliera czyli spacer z widokiem na góry – dzień 2