[latino] Klify Moher czyli zapoznanie się z typową irlandzką pogodą

Posted on BLOG

Latino – cz. 48

4 października 2014
Klify Moher czyli zapoznanie się z typową irlandzką pogodą.

Na ostatni dzień zostawiliśmy sobie jedno z najciekawszych miejsc w Irlandii. Położone niedaleko od Ennis, klify Moheru. Niestety pierwsze poranne spojrzenie przez okno i już widać, że dziś pogoda będzie zupełnie inna niż wczoraj. Mglisto, wietrznie i deszczowo. Cóż. Nie zniechęca nas to przed wyruszeniem w drogę.

Pierwszy przystanek w Ennistimon. Przez to ciche i niewielkie miasteczko przepływa rzeka i czyni to nad wyraz efektownie, pokonując z wielkim łoskotem kilkumetrowe kaskady. Szum wzburzonej wody co prawda zagłusza deszcz i wyjący wiatr, ale sam widok jest wystarczająco efektowny.


Docieramy w końcu do Atlantyku. Przed nami malownicza plaża w Lahinch. Miejsce to cenią sobie zwłaszcza miłośnicy surfingu. Dziś w zasadzie fala całkiem dobra, ale przenikliwe zimno i deszcz zatrzymały chętnych.




Kilka kilometrów na północ i już jesteśmy przy słynnych klifach. Niestety niedawno ukończono tu wielki projekt „udostępniania walorów turystycznych klifów Moheru” współfinansowany przez UE. Skutkuje to pewną degradacją krajobrazową miejsca. Wybudowano wielki parking, centrum turystyczne, gdzie można sobie oglądać klify na wielkich ekranach. Nie trzeba wychodzić nad brzeg i się wystawiać się na deszcz i wiatr. Co za udogodnienie! Do tego wytyczono szerokie alejki prowadzące wzdłuż klifu, ale oddalone od niego o kilka metrów, odgrodzone od stromego brzegu metrowej wysokości kamiennym płotkiem, który skutecznie zasłania dolne partie klifu. Wszędzie tabliczki, zakazujące wchodzenie poza ogrodzenie. No i najważniejsze usprawnienie. Wprowadzono bilety wstępu – całe 6 euro. To się nazywa postęp.



By zrobić jakieś sensowne zdjęcie, trzeba się nieźle napocić. A same klify? W taką pogodę jak dzisiejsza wrażenie chyba jeszcze lepsze. Wielkie fale rozbijają się o pionowe skały kilkadziesiąt metrów pod nami. Tylko stać i podziwiać w bezruchu.







Gdzieś w oddali, pomiędzy niewyraźną granicą zachmurzonego nieba i wzburzonego morza widać oddalone o kilkanaście kilometrów wyspy Aran.







Idziemy jeszcze kilkaset metrów ścieżką wzdłuż klifu. W końcu zawracamy. Nadchodzi kolejna zlewa. Niedaleko dalej przystajemy na chwilę przy przystani promów w Doolin. Dziś z racji zbyt dużej fali nic nie pływa.


Jedziemy wąska asfaltową drogą, która trzyma się cały czas blisko oceanu. Malowniczo. Po prawej mijamy urokliwe ruiny Ballinalacken Castle.



Kilka razy stajemy na krótkie podziwianie widoków. Gdzieś za nami, na horyzoncie ledwo już widoczne klify Moheru.






Wracamy przez park narodowy Burren. Krajobraz niezwykle surowy. Wszędzie równe, płaskie utworzone przez lodowiec skały.


A potem już ostatni etap podróży. Samolot do Warszawy kończący miesięczną wyprawę. Szybko zleciało.



 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

CAPTCHA. Wykonaj poniższe działanie *