Latino – cz. 20
11 września 2014
Kordyliera czyli spacer z widokiem na góry – dzień 1
Jako, że góry zaczynają się niemalże na przedmieściach boliwijskiej stolicy wybieramy je jako miejsce naszego treku. Mamy mapę. Co prawda skala dość podła bo 1:135000 z poziomicami co 100 metrów, ale lepsze to niż nic.
Wypakowaliśmy plecaki. Zaczynamy mozolne przepakowywania, byle tylko za szybko nie ruszać. Jechały z nami dwa ogromne ananasy. Nikt nie ma ochoty dźwigać tych parę kilo. Siadamy i jemy. Albo były zbyt wielkie albo nie mieliśmy apetytu, bo nie jesteśmy w stanie zjeść wszystkiego. Choć pyszne i niesamowicie soczyste, zostawiamy więcej niż pół. Ruszamy.
Okolica wygląda na pustą, ale już po chwili widzimy pierwsze lamy. Całym stadem zajmują wielką połać zbocza. Patrzą się na nas obojętnie, zaś my jesteśmy pod wielkim wrażeniem. Cóż. Nasze pierwsze lamy spotkane w naturalnym środowisku, czyli w górach na wypasie.
Ścieżka idzie cały czas powoli w górę. W pewnym momencie dochodzimy do rozstaju dróg. Jedna w górę oferuje większe podejście i krótszą drogę. Druga, na odwrót. Kusi to niewielkie podejście, zwłaszcza, że idzie się ciężko. Dzielimy się, umawiając się w kolejnej dolinie.
Niedługo potem dochodzimy do przełęczy. Okazuje się, że jest to przełączka bocznego grzbietu. Przed nami kilometry całkiem płaskiej drogi do kolejnego grzbietu. Dopiero za nim nasza dolina. Cóż. A mapa poszła sobie z resztą na właściwą przełęcz. Bywa. Nauka z tego płynie prosta. Lepiej się nie rozdzielać. I nie oszczędzać 30 minut podejścia.
Spoglądamy jeszcze na dolinę, miejsce naszego startu i ruszamy w stronę właściwego grzbietu.
Droga szybko znika. Idziemy wielkim, leciutko nachylonym zboczem. Żadnej roślinności, zgubić się zatem nie da.
Po drodze kolejne stada lam. Jeszcze dzień i przyzwyczaimy się do ich obecności.
Wdrapujemy się na nasz właściwy grzbiet. ukazuje się nasza docelowa dolina. Już widać, że o ile zaoszczędziliśmy 150 metrów podejścia to nadkładamy przynajmniej 5 kilometrów w poziomie. Zły wybór 😉
W międzyczasie przychodzi z czarną chmurą solidny grad, który po kilku minutach zamienia się w deszcz. Temperatura niewiele ponad zero stopni. Rześko. Pół godziny później chmura poszła sobie dalej. I my też poszliśmy. W lepszych humorach bo pojawiła się piękna droga schodząca do samej doliny.
Kolejne stado. Tym razem dla odmiany alpaki! Różnią się od lam głową, a zarostem na twarzy 😉
Droga powoli sprowadzała nas w dolinę. Zastanawialiśmy się, gdzie reszta.
Zeszliśmy na wysokość około 4350m. Przed nami jezioro Sora Khota. Na brzegu porozrzucane blisko brzegu zabudowania pasterskie.
Powyżej jeziora kolejne grzbiety, tam zapewne jutro będziemy gdzieś iść.
Przed nami górna część doliny, kończąca się ośnieżonymi górami. Nie wiemy jak się nazywają, ale maja mocno ponad 5 tys. metrów. Widać też kolejne domki. Mamy nadzieję, że tam czeka na nas reszta grupy. Cóż. Nie umówiliśmy się dokładnie, nie mamy mapy a komórki nie działają. Dobrze, że namioty mamy akurat do pary. W międzyczasie wyszło słońce pięknie oświetlając okolicę żółtym jaskrawym światłem. Zaraz zajdzie. Trzeba szukać reszty albo miejsca na obóz.
Podeszliśmy trochę w górę doliny. Słońce już zaszło. Widzimy drogę, którą jutro będziemy iść dalej. Na dziś wystarczy. Robi się bardzo zimno. Rozbijamy namioty. Jeść i spać. Jutro się pewnie wszystko wyjaśni.
cz. 8 – Ollantaytambo czyli najdrozszy pociąg świata
cz. 13 – Wyspa Amantani czyli z wizytą u Pachamamy
cz. 14 – Uros czyli wyspa ktora umie pływać
cz. 21 – Kordyliera czyli spacer z widokiem na góry – dzień 2