Latino – cz. 44
28 września 2014
Paracas czyli oddech Pacyfiku
W autobusie spało się doskonale. Jechaliśmy Panaamericaną, najdłuższą drogą łączącą Ziemię Ognistą z Alaską. Co prawda takie określenie jest nieco na wyrost, biorąc pod uwagę, że część dystansu w Ameryce Środkowej trzeba pokonać drogą morską,z braku innej alternatywy. Ale nie czepiajmy się zbytnio. Ładnie to brzmi. I przyjemnie jedzie. Zwłaszcza w autobusie typu cama, który miał rozkładane szerokie fotele do pozycji, w której można było się wyspać. Gdy oświetliły nas pierwsze promienie słońca, mijaliśmy płaskowyż Nasca. To jest obowiązkowy punkt programu wszelkich wycieczek. Wszyscy podziwiają z okien samolotów niezwykłe geoglify, czyli ogromne rysunki przestawiające zwierzęta, rośliny i figury geometryczne. Nie było czasu by się tu zatrzymać. Jechaliśmy dalej, do Pisco. Autobus wysadził nas przy drodze do Pisco gdzieś koło 8 rano, a sam odjechał dalej, ku Limie. Złapaliśmy taksówkę, a raczej taksówka nas złapała i w kilkanaście minut dojechaliśmy do Paracas. Po drodze ukazuje się nam lekko przymglone na horyzoncie niebiesko – szare lustro wody. Przed nami Pacyfik! Widzimy go po raz pierwszy. Jedziemy wzdłuż piaszczystej plaży kilkanaście metrów od brzegu. Wszystkie dachy budynków, maszty, płoty oblepione są tysiącami ptaków. Rozpoznaję tylko pelikany. Co na widok…
Paracas to niewielkie miasteczko. Leniwe, spokojne. Brzydkie. Kilka lat temu bardzo ucierpiało wskutek silnego trzęsienia ziemi. Toteż trudno mieć pretensje, że prawie wszystko wygląda tu jak jedna wielka prowizorka. Kilka hoteli, restauracje, sklepy. Turystycznie. Tradycyjnie zaczynamy od zrzucenia plecaków i zrobienia spaceru w poszukiwaniu noclegu. Wybór jest całkiem spory. Jest tanio. Śpimy w końcu w całkiem przyjemnych hostelu za jedyne 6$ od osoby. Spokojnie siadamy w zacienionym hostelowym atrium i zastanawiamy się jak ułozyć plan na dziś i jutro. Już za późno, by płynąć na wyspy Ballestas, toteż zajmiemy się tym jutro. Dziś wypożyczymy rowery i pojedziemy zwiedzić półwysep. W agencji turystycznej trochę się targujemy. Kupujemy u nich jutrzejszą wycieczkę statkiem, a także wypożyczamy rowery.
Ruszamy. Pierwsze parę kilometrów to równy jak stół asfalt.
Dojeżdżamy do punktu kontrolnego. Kupujemy wejściówkę do parku narodowego. I ruszamy dalej. Przed nami muzeum parkowe i rezerwat flamingów. Ptaki ponoć są przy brzegu. Trzeba podejść tam 600-800 metrów po piasku do punktu widokowego. Znajduje się on dwieście metrów od brzegu. A flamingi stoją sobie spokojnie w wodzie jeszcze kolejne dwieście metrów dalej. Widać tylko różowe plamki na tle niebieskiego oceanu. Przed oczami staje nam boliwijska laguna, gdzie ptaki były na wyciągnięcie ręki. Trudno zatem, by nas to miejsce mogło zachwycić.
Flaminga można było sobie dokładnie obejrzeć tylko w pobliskim muzeum. Stoi tam, w sali wystawowej, wielki różowy, ulepiony z gipsu. Akurat by sobie z nim zdjęcie zrobić.
Wsiadamy na rowery i jedziemy dalej. Skręcamy w boczną drogę. Wieje. Bardzo wiele. I do tego prosto w twarz. W takich warunkach jazda rowerem nie jest zbyt przyjemna. Ale widoki i pogoda trochę usiłują to rekompensować.
/fot. K. Pacek/
/fot. K. Pacek/
Po kilkudziesięciu minutach docieramy na druga stronę półwyspu. Miejsce to nazywa się Lagunillas. Znajduje się tu kilka plaż oddzielonych malowniczo wyglądającymi klifami.
Przy plaży robimy sobie dłuższy postój. Siedzimy i wpatrujemy się w ocean. Co jakiś czas podjeżdża busik z turystami. Kilka zdjęć i znikają równie szybko jak się pojawiają. Na plaży znajdujemy kilka martwych zwierząt: pelikana, lwa morskiego a nawet wielką skorupę żółwia.
Siedzimy i obserwujemy ptaki. jest ich tu naprawdę sporo.
Zbieramy się i jedziemy dalej. Teraz czeka nas męczący podjazd na pobliską górkę. Przynajmniej nie wieje w twarz. A potem nagroda. Długi zjazd po piaszczysto – kamiennej pustyni.
/fot. K. Pacek/
Jesteśmy przy kolejnej plaży. Miejsce to nazywa się Yumaque. Słońce powoli zbliża się do horyzontu. Nie uda nam się dojechać do Katedry, pięknej i widowiskowej skały. Znajduje się ona jeszcze kilka kilometrów dalej. A nie chcemy zbyt długo wracać po ciemku.
Zaczynamy powrót. Słońce zaczyna zachodzić. Dojeżdżamy do drogi asfaltowej. Teraz jedziemy z wiatrem. Jakże lekko. Błyskawicznie lecą kolejne kilometry.
Zerkamy tylko co chwilę ku zachodowi. Az trudno przestać patrzeć.
W zupełnych ciemnościach dojeżdżamy do Paracas. Oddajemy rowery. Czas poszukać czegoś do jedzenia. Znajdujemy miejscową knajpkę. Interes wygląda na rodzinny. Kobieta, prócz przygotowania i podania nam obiadu, zajmuje się jeszcze kilkoma swoimi dziećmi. Jedne się bawią, inne odrabiają na stole zadane lekcje ze szkoły. Przyjemna rodzinna atmosfera. Obiad tradycyjny. Zupa przypominająca nieco nasz krupnik, a na drugie danie kurczak z ryżem i warzywami. Czas jeszcze na spacer po nadbrzeżu i zakupy w sklepie spożywczym. Przy sklepie, tuż obok głównego placu rozkładają się kobiety ze stoiskiem z jedzeniem. Tutejszy fastfood. Szaszłyki, hamburgery, kawałki kurczaka, kotlety. Bartek daje się skusić i sądząc po odgłosach podczas konsumpcji jest wyraźnie zadowolony z tego co dostał. Powoli wracamy do hotelu.