Latino – cz. 38
19-20 września 2014
San Pedro de Atacama czyli rowerami na księżyc
Bus powoli zjeżdżał w kierunku San Pedro de Atacama.
Jechaliśmy piękną, równą jak stół, drogą asfaltową. Po prawej powoli przesuwał się olbrzymi Licancabur. Aż się trochę żal robiło, że jednak odpuściliśmy zdobywanie tak pięknej góry.
Ale nic to. Droga się trochę dłużyła. Jechaliśmy wolno, cały czas dość stromo w dół. Wreszcie jesteśmy. Zatrzymujemy się przy posterunku granicznym, który Chilijczycy postawili dopiero tutaj, na rogatkach miasta. Naczytaliśmy się trochę o dość restrykcyjnych przepisach celnych. Toteż przed samą kontrolą zaczęło się nerwowe przepakowywanie plecaków. Bo koniec końców nie wiedzieliśmy co mogą nam zabrać, a co pozwolą przewieźć. Teoretycznie żadnej żywności wwozić tu nie wolno. Ale tylko teoretycznie. Wszystko zależało od interpretacji celnika. Ustawiamy się w kolejce.
Dopiero teraz czuję, że jest bardzo gorąco. Na niebie żadnej chmurki, słońce pali. A my poubierani, wszak jeszcze kilka godzin temu dygotaliśmy z zimna. Chile wita nas 25 stopniami w cieniu, ale ponieważ tego cienia nigdzie nie widać, jest znacznie cieplej. Takie upały to dla nas nowość na tym wyjeździe. Ale nie ma się czumu dziwić. Zjechaliśmy dwa tysiące metrów w dół. Po raz pierwszy od dwóch tygodni jesteśmy tak nisko. Żeby tylko ten nadmiar tlenu nam nie zaszkodził 😉
Kolejka powoli się przesuwa. W międzyczasie mamy ucztę z dóbr, które uznaliśmy, że szkoda ich tracić, a wedle przepisów nie da się ich przewieźć. Ciastka, owoce, jakiś sok.
Po godzinie dostępujemy zaszczytu kontroli. Wygląda to jak jak granicy polsko – ukraińskiej. Duża lada i zaczynamy wywalać rzeczy z plecaków. Celnik przyodziany w wielką gumową rękawiczkę usiłuje przeszukać czeluście naszych plecaków. No cóż. Taka praca. Coś nam zabierają, zdaje się, jakieś rodzynki. Zupki, liofile, kabanosy i słodycze po krótkim zastanawianiu zostają z nami jednak. Po chwili okazuje się, że i zatrzymane rodzynki też zostają nam zwrócone. Wszystko więc zależy od humoru celnika. Na pewno nie da się przewieźć owoców, warzyw i otwartego jedzenia. No i liści koki 😉
Jeszcze dziesięć minut i bus wysadza nas bynajmniej nie przy dworcu, ale dwieście metrów dalej pod hotelem. Wygląda skromnie ale ładnie, chyba za ładnie dla nas. Dowiadujemy się w recepcji o cenę i usiłujemy zachować powagę – cena z księżyca, coś ok 120-130$ za pokój. Nawet nie pytamy czy ze śniadaniem.
Zrzucamy plecaki pod drzewem, w zasięgu cudownego cienia. Po półgodzinie wiemy już więcej. Mamy „szczęście” trafić na Święto Narodowe. A w zasadzie na jego drugi dzień, bo jest ono dwudniowe. W związku z tym połowa sklepów jest zamknięta, a do miasta napłynęły jakieś tłumy turystów. Pierwsze trzy hostele nie mają wolnych miejsc, pomimo, że kosztują prawie 20 dolarów za nockę. I ponoć nie mamy co dalej szukać. Cóż, witamy w San Pedro de Atacama, najważniejszej turystycznej miejscowości w północnym Chile.
Z każdego miejsca widać „naszą” znajomą górę.
Idziemy sprawdzić camping, bo wedle tego co nam powiedziano, są takie dwa w okolicy. Owszem, camping jest. Nawet prawie pusty. Jest i basen. Też pusty.
Wygląda jakby nigdy wody w nim nie było. No ale nie wymagajmy zbyt wiele. Jesteśmy przecież na pustyni Atacama, najbardziej suchej pustyni w całym świecie 😉
Przenieśliśmy się na dworzec. Trzeba zadbać o bilety na dalszą podróż. Jest święto, połowa stanowisk zamknięta. jakieś bilety do Aricy jednak udaje się znaleźć. Ale ledwo co. Nie mamy jakiegoś żelaznego planu, toteż wywiązuje się dyskusja co robić dalej? Jesteśmy zmęczeni ostatnimi intensywnymi dniami. Część chce już dziś jechać w stronę granicy z Peru, część zostać i coś tu zobaczyć. Głosowanie i zostajemy tu do jutra wieczór. Kupujemy bilety SPdA – Calama – Arica na autobus typu semicama za 18000 pesos (30USD) i idziemy powłócząc nieco nogami na camping.
Standard campingu delikatnie mówiąc słaby. Teren niby dozorowany, ale w drugiej strony placu otwarty wjazd dla samochodów. Wejść może więc tu każdy. Namioty rozbijamy na grubej warstwie pyłu, który po chwili jest z nami wszędzie. Ciepła woda tylko wieczorem. A cena za te luksusy? 4000 pesos ( 8USD ). Witamy w Chile.
Jest wczesne popołudnie. Nie mamy planów na dziś. Chyba tylko chcemy odpocząć. I zaplanować jutrzejszy dzień.
Zjadamy kolację w knajpce przy campingu i idziemy do centrum przyjrzeć się jak tu się świętuje. Impreza na stadionie właśnie się skończyła, ale nic straconego. Trafiamy na wielki festyn. Kramy, stoiska z jedzeniem, masa ludzi. Atmosfera lekko odpustowa. I jest tez prawdziwa potańcówka z muzyką na żywo.
Miasteczko jest mocno turystyczne, z mnóstwem knajpek, sklepików i agencji turystycznych. Oferują one wszelakie wycieczki, głównie jednodniowe, po okolicy. Laguny, gejzery, flamingi. Wszystkie te widoki z katalogów jakby znajome. Nie mamy też ochoty spędzić kolejnego całego dnia w aucie. Ceny wycieczek po stronie chilijskiej są znacznie większe, a widoki podobne do tych boliwijskich. Końcowy pomysł na jutro wydaje się rewelacyjny. Wypożyczymy rowery i pojedziemy na krótką wycieczkę do Valle de la Luna. Wszystkim ten pomysł bardzo się podoba.
Dzień kończymy na konsumpcji chilijskich wyrobów alkoholowych. Można się poczuć w końcu jak na wakacjach 😉
Rano wstaje się trochę opornie, pewnie to kwestia zbyt dużej ilości tlenu w powietrzu. Odbieramy rowery (10USD za dzień), drobne zakupy na drogę i ruszamy.
Daleko niby nie mamy. Dolina Księżycowa leży 15 kilometrów od miasta. Pogoda niezmienna. Słońce i błękit nieba. Po drodze mijamy punkt kontrolny, gdzie zostawiamy 2000 pesos tytułem biletu wstępu. Dostajemy mapkę, teraz juz nie da się zgubić. Okolica prezentuje się fantastycznie. Skalno – piaszczysta pustynia, na horyzoncie rzędem stoją przyprószone śniegiem wulkany.
Pierwszy postój. Po prawej warto przejść się bardzo ciasnym kanionem. Może nie jest zbyt wysoki, ale za to miejscami przechodzi się ledwo, ledwo.
Jeszcze w San Pedro przyłączył się do nas pies przewodnik. Jak dotarliśmy na miejsce zaczął fachowo i z widoczną pewnością starego bywalca oprowadzać po wąwozie.
Wracamy do początku wąwozu. Dalej idziemy kolejną szeroką z początku dolinką.
Kończy się ona wielka górą piasku.
Po krótkim podejściu dochodzimy do drogi. Znów rozległe widoki. Zamykające horyzont lekko pobielone wulkany nie pozwalały oderwać od nich wzroku.
Wracamy kilkaset metrów po rowery i ruszamy pod górę. Na tyle stromą i zasypaną piaskiem, że trzeba zejść z roweru i prowadzić. Zbliża się południe. Zaczyna robić się bardzo gorąco. Jesteśmy tu ledwie godzinkę, a zapasy wody niebezpiecznie się kończą. Teraz lekka chwila wytchnienia, kilkaset metrów dół i kolejny postój. Przed nami kolejna piesza wycieczka, tym razem na punkt widokowy na Wielką Wydmę.
W końcu wygląda to jak prawdziwa pustynia. Wielka góra piasku.
Ale mijamy tę gigantyczna piaskownicę, ścieżka prowadzi na niewysoki grzbiet. I zaczyna się.
Stoimy lekko oniemiali. Chyba nie spodziewaliśmy się takiego widoku. W którą stronę nie spojrzeć, jest pięknie. Teraz dopiero można zrozumieć skąd się wzięła nazwa Księżycowa Dolina. Widoki są nie z tej ziemi. Krajobraz jakby z Księżyca, czy Marsa.
Ludzi nie ma zbyt wielu, wszystkie zorganizowane wycieczki jada tutaj dopiero na zachód słońca. Zapewne spektakularny. My stoimy tu w południe. Słońce pali niemiłosiernie. Ale jesteśmy prawie sami, czasem tylko jakaś wycieczka się pokaże. Jak sobie pomyślę, że wieczorem na tym grzbiecie będzie 500 osób to chyba cieszę się, że jednak wybraliśmy się tu w ciągu dnia.
Licancabur nieustająco góruje w krajobrazie. W sumie jak się policzy, to jego szczyt wznosi się ponad 3,5 kilometra powyżej miejsca w którym stoimy. Aż ciężko to sobie wyobrazić. Pomyśleć, że wczoraj byliśmy z jego drugiej, boliwijskiej strony.
Wszyscy juz dawno zeszli i ruszyli dalej. Wycieczka miała być z założenia na kilka godzin, lekka, bez większego wysiłku. Tymczasem jesteśmy w połowie doliny, a czasu do zachodu słońca juz nie jest tak wiele. Szybko wracam ścieżką przy Wielkiej Wydmie.
I gonię resztę. Nie jest to takie proste. Raz że kondycji nie ma, dwa, że co chwile trzeba przystanąć, popatrzeć, wyciągnąć aparat, westchnąć i zrobić zdjęcie. Miejsca na karcie praktycznie już nie ma.
Jedziemy dalej doliną, Patrząc się dookoła, można ulec wrażeniu, że wszystko przysypane jest małą warstwą śniegu. Ale skąd tu śnieg. Jesteśmy w najbardziej suchej pustyni świata. Ponoć tu nigdy nie pada. Powoli kończy się ta ciekawsza część doliny. Postanawiamy zawrócić. Autobus jest o 18:30, a trzeba wrócić, zdać rowery, coś zjeść, przepakować się….
I zaraz po tym jak zawróciliśmy kolejny przystanek. Widzimy znaki na punkt widokowy. Idziemy, choćby i na chwilę. Droga poprowadzona jest przez sypki i gorący piasek.
Na górze jesteśmy po 15 minutach. Pewnie, że warto było. Niezmiennie pięknie.
Koniec żartów. Już po drugiej. Trzeba szybko wracać.
Szybko skończyły się zjazdy, kiedy to rower jechał sam. Zostało 12 kilometrów do miasta. Niby tyle co nic. Okazało się, że to była najdłuższe 12 kilometrów od kiedy pamiętam. Zabraliśmy za mało wody. A to była przecież pustynia. Odwodnieni, wysuszeni ledwo co kręcimy. Dodatkowo pod wiatr. Liczę słupki i mam nadzieję, że zaraz się to skończy. Niestety trwało to długo. Bardzo długo. Grupa rozciągnęła się bardzo, widać nie wszyscy mieli problemy z kondycją 😉
Wjechaliśmy w końcu do miasteczka i rzuciliśmy się na pierwszy sklep. Woda, woda, dużo wody.
Odnaleźliśmy się na głównej ulicy przy wypożyczalni rowerów. Pozbieraliśmy się szybko i na dworzec. Tam obiad i pozostało nam jeszcze poczekać kilkanaście minut na autobus.
W końcu podjechał. W Calamie przesiedliśmy się do kolejnego i jeszcze zanim się rozjaśniło znaleźliśmy się nad Pacyfikiem w mieście Arica. Szybko na dworzec podmiejski, który okazał się być postojem taksówek. Za 3000 pesos od głowy czekały na nas gotowe do drogi dwa zdezelowane auta. W cenie wliczone było wypełnienie kartek emigracyjnych. Dziwna sprawa, Bartek przy tej okazji okazał się być obywatelem Polinezji Francuskiej. Tak przynajmniej było napisane na kartce. Zatem w międzynarodowym towarzystwie ruszyliśmy do Tacna, miasta leżącego już w Peru. Granicę pokonaliśmy dość sprawnie. Taksówkarz widać miał opracowany proceder przerzutu ludzi. Nawet Polinezyjczyków. Jesteśmy w Peru! Cofamy zegarki o dwie godziny. Z dziewiątej rano robi się siódma. Ale jest wcześnie. Lądujemy na dworcu w Tacna.