[maroko] Merzouga czyli pustynia w 16 godzin

Posted on BLOG

26-27 maja 2014
Merzouga czyli pustynia w 16 godzin.

Piaski Erg Chebbi to jedna z największych atrakcji Maroka. Na nieszczęście dla wygodnych turystów znajduje się bardzo daleko. Niezależnie skąd mierzyć. Bo prawie 600 kilometrów od Marrakeszu i 700 kilometrów od Agadiru. A droga bywa czasem wąska i kręta, czasem dziurawa. Choć daleko, łatwo poznać, że jedziemy w dobrym kierunku. Im bliżej, tym cześciej próbowano nam sprzedać wycieczkę po pustyni. Pierwsza próba miała miejsce już w Marrakeszu. Potem było coraz częsciej. 
Pustynia w Maroku wcale nie jest zgodna z naszymi wyobrażeniami. To hamada, kamieniste, czarne pustkowie. Wydmy piasku występują tu dość rzadko. Ale widzimy je już z daleka. Erg Chebbi wielka wydma piasku rozciągająca się obszarze 28 na 7 km. W górę siegają 150 metrów. 

W końcu, po wyczerpującej upałem wielogodzinnej jeździe w aucie bez klimy jesteśmy. Temperatura niebezpiecznie zbliża się do 40 stopni w cieniu, aż się boję mysleć co tu się dzieje w sierpniu. Dochodzi 17. O tej porze ruszają wszystkie wycieczki na pustynię. Wycieczka jest sprzedawana w pakiecie: półtoragodzinna jazda na wielbłądzie, kolacja, spanie na pustyni w namiotach. Rano znów wielbłądy i śniadanie w hotelu. Mieliśmy pełną świadomość, że dołączamy do tłumu niemieckich emerytów i że będzie to cos na skrzyżowaniu żenady i pseudocepelii. W związku z tym oczekiwań nie mieliśmy żadnych. Ale naprawdę chcieliśmy zobaczyc jak to wygląda.
Zatem dajemy sie porwać naganiaczowi. Wiezie nas na obrzeża Merzougi do tradycyjnego hoteliku. Wejście sugeruje, że jest tu całkiem prężny ośrodek narciarski. 
Czekamy, czekamy. Ponoć nasze wielbłądy teraz są zajęte jedzeniem. W końcu pojawiają się.  Na szczęście nie doczepiono nas do jakieś turystycznej karawany. Idziemy sami we czwórkę. Plus oczywiście przewodnik wraz ze swoją asystentką. Wygląda to dość hmnn… zabawnie. Przed nami dwójka Berberów  -przebierańców w strojach służbowych. Pani „Berber” przyjechała tu z Francji by tu imać się takiego oryginalnego zajęcia. Za nimi my na wielbłądach, wszyscy oczywiście powiązani. Pretensji nie mamy, tego się zasadniczo spodziewaliśmy. Chcieliśmy zobaczyć jak to być masową stonką z Zachodu, to mamy. O dziwo na wielbłądzie nawet nie jest specjalnie niewygodnie. 

Po 10 minutach mam ochotę zejść, głównie z uwagi na znaczacą uciążliwość robienia jakichkolwiek zdjęć. Jest już blisko zachodu słońca, światło odpowiednie. Nic tylko robić zdjęcia. A tu człowiek się telepie na jakieś istocie z garbem. A nawet z dwoma.   

Obiecuję sobie, że rano wracam piechotą i spokojnie sobie kilka ładnych zdjęć zrobić. Piasek ma delikatny czerwony odcień, mocno wzmacniany przez zachodzące słońce. Wygląda to wszystko wręcz obłędnie.

Pewnie jakbyśmy byli tu dzień dłużej, na kolejny zachód słońca wybralibyśmy się na najwiekszą okoliczną górę piachu. Co jak dawało sie zaobserwować, właśnie uskuteczniała dwójka turystów.

W końcu domaszerowaliśmy do obowiska. Hurra! Tyłek bolał, słońce się już chowało. Więc szybko ruszamy na wielka górę piachu. Niestety jeszcze szybciej okazuje się, że nie będzie łatwo. Nie pamietam kiedy ostatnio sie tak zmęczyłem. To juz wolę podchodzić w sniegu po pas. Krok do góry i po chwili stopa zjeżdza w miejsce gdzie przed chwilą była.   

Pocieszeniem były widoki za plecami.  Z tempa jasno wynikało, że nie zdążymy na zachód.

Ponieważ co chwilę trzeba było przystanąć by złapać oddech, można było skupić sie na widokach 😉

Pod koniec podejścia góra się ulitowała i piasek zrobił sie twardy niczym beton. Co za ulga! A na szczycie.. Magia.

To było piękne. Położyłem sie w ciepłym piasku i patrzyłem się przed siebie. Cisza, widoki. Ach. 
Zejście okazało się za to największą przyjemnoscią. W obozowisku czekała już na nas herbata. Po chwili kolacja. Obowiązkowy w Maroku tajine. czyli danie jednogarnkowe przyrządzone w glinianym naczyniu posiadającym wielką stożkową pokrywkę. A w środku kurczak, plastry ziemniaka, marchewka, cebula. I jakies niezidentyfikowane zioła. Dobre było. Zwłaszcza w tej scenerii. Nocleg na pustyni w hotelu miliongwiazdkowym. W sumie to był przeważający argument za tą wycieczką. A trafiliśmy i tak całkiem dobrze. Byliśmy tylko we czwórkę. W innym obozowisku widzieliśmy kilkanaście osób, głośna muzykę „ludową”, krzyki, wrzask. Ach…

Z wyjścia na górę o wschodzie nic nie wyszło bo nasze wielbłądy odjeżdżały z obozowiska równo ze wschodem słońca. 

Tak oto wyglądała karawana turystyczna.

Znów mogłem poczuć sie jak fotoreporter wojenny. Czyli robienie zdjeć na skaczącym wielbłądzie. Jeden błąd i można było znaleźć się w piachu.

Koniec końców „przyjemny” spacer się skończył. Szybkie śniadanie. Reszta ekipy poszła sie przebrać i odświeżyć. Ja zaś poleciałem na pustynie na szybką sesję póki jeszcze światło było dobre i temperatura znośna.

Spacerując po pustyni widziałem flagę Ukrainy 😉

I widziałem też kolejną „wycieczkową” karawanę. Malowniczo to wygląda jak sie patrzy gdzies z oddali.

Nie miałem dużo czasu, ale postanowiłem gdzieś sie jednak wczołgać.

Z góry jeszcze piękniej. Piasek po horyzont.

Jako, że miałem statyw…

Już wracałem, kiedy pięknie w kadr wjechał mi motocyklista. Normalnie Paryż – Dakar…

Po połtorej godzinie wróciłem. Ledwo żywy, odwodniony, bez pokrowca na aparat, bo w szale wycieczki gdzieś go zostawiłem. Pięknie było.
A przed nami przejazd drogami i bezdrożami Antyatlasu w stronę Atlantyku. Ledwie 800 kilometrów…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

CAPTCHA. Wykonaj poniższe działanie *