Dzień dwudziesty czwarty
29 października 2016r.
Pokhara /800m/
Wstajemy w środku nocy, bo coś koło 4:30. Nie udał się zachód słońca to będziemy próbowali na wschód. Może będzie lepiej. Wybieramy się na najlepszy ponoć punkt widokowy w okolicy czyli Sarangkot. Szybciutko schodzimy na ulicę, bo taksówki mamy zamówione na 4:45. I pierwsza niespodzianka. Krata oddzielająca hotel od ulicy jest zamknięta. Nie.. to się nie dzieje naprawdę. Pod bramę podeszli taksówkarze, usiłujemy im coś wytłumaczyć. Dobijamy sie do recepcji ale nic. Cisza. W końcu po kilkunastu nerwowych minutach obudziliśmy recepcjonistę. Jesteśmy wolni i możemy jechać.
Mkniemy przez puste ulice. Na obrzeżach miasta zaczyna się podjazd. Jesteśmy troszkę spóźnieni i przeto lekko zdenerwowani. Droga wije się niezliczonych zakrętach i z każdą minutą ruch się zwiększa. Widać na wschód nie tylko my się wybieramy. Po 15 minutach jazdy stajemy w najprawdziwszym korku. Chyba jednak pół miasta dziś chce tu się dostać. Płacimy bilety wstępu i dalej stoimy. Jako, że do szczytu nie jest już daleko, postanawiamy ostatnie 20 minut przejść piechotą. To były szybkie dwadzieścia minut. Cały czas idziemy asfaltową drogą, czasem jakieś schody, chodnik. W końcu jesteśmy na miejscu. Jesteśmy na wysokości 1600 metrów npm. Szczyt jest całkowicie zabudowany hotelikami i restauracjami. Znajdujemy właściwy taras widokowy i oddychamy z ulgą. Na wschodzie dopiero świta. Wszystko przed nami.
I nagle wyszło słońce. Trzeba przyznać, że uczyniło to w sposób dość niepozorny. Gdzieś zza jakieś małej górki daleko w dole.
Światło z początku dość niepozorne, zaczęło powoli rozlewać się na okoliczne szczyty. Dzień bez Manaslu byłby dniem straconym. Od razu rozpoznajemy znany nam kształt góry.
Widok był magiczny. W zasięgu wzroku trzy ośmiotysięczniki: Dhaulagiri, Annapurna i Manaslu.
I wiele szczytów siedmiotysięcznych. Najhonorniej z nich prezentowało się Machhapuchhare. Nagle ujrzeliśmy niewielki samolot, w którym zapewne też podziwiano widoki o wschodzie słońca. Jakże był mały na tle potężnych gór. Jakiż to był kontrast.
Na samym końcu panoramy, czyli na zachodzie rozświetliło się Dhaulagiri.
Na punkcie widokowym zebrało się około dwustu osób. W pierwszych minutach po wschodzie słychać było ciągły dźwięk strzelających migawek aparatów. Głównie turystów z Japonii. Po 15 minutach zostało kilkanaście osób. A dopiero wtedy zaczął się świetlny spektakl. Swiatło zaczęło się przedzierać przez wysokie grzbiety i poziomymi smugami oświetlało doliny.
Pozostało nam tylko podziwiać i wzdychać z wrażenia. Dhaulagiri, Annapurna Południowa, Annapurna I, Machhapuchhare.
Dhaulagiri
Annapurna I
Machhapuchhare
Światło było coraz lepsze. Do kompletu pojawiły się bardzo fotogeniczne chmury.
Aż żal było odchodzić. Ale czas na śniadanie. Usiedliśmy w nieodległej niewielkie i prostej restauracji. Omlet, milk tea, chiapati, należniki, dżem, miód. Same pyszności. Jako, że mieliśmy dużo czasu postanowiliśmy do miasta zejść piechotą.
W stronę jeziora Phewa widok był mocno przymglony.
Bez trudu zobaczyliśmy odwiedzoną wczoraj Stupę Pokoju.
Bardoz szybko zrobiło się gorąco. Szlak nieustannie schodził w dół mijając co chwila jakieś przysiółki.
Gdzieś po dwóch godzinach dotarliśmy do jeziora.
Szliśmy przedmieściami Pokhary podziwiając mniej uczęszczane przez turystów miejsca. Na przykład trafiliśmy na rodzinną restaurację oferującą same napoje alkoholowe.
Dziś nastał czwarty dzień świętowania Diwali.
Dochodząc do miasta poczuliśmy wielki głód. na nasze szczęście spotkaliśmy restaurację z kuchnią libańską. Smaku zamówionych tam falafeli nie dało się zapomnieć. Niebo w gębie. Tak w Nepalu to jeszcze nie zostaliśmy nakarmieni. Wracając przez Lakeside do hotelu oddaliśmy się zakupom. Głównie pamiątki do domu. Herbata, himalajski pieprz, kumin, słodycze. Pomyśleć też trzeba było o biletach do Kathmandu. Pierwotnie mieliśmy jechać właśnie dziś. Ale z racji święta,nie było to możliwe. Dziś, czwartego dnia Diwali, na trasy wyjechało niewielu kierowców, a chętnych do przewozu było znacznie więcej niż normalnie. A wszystko dlatego,że jutro, ostatniego dnia świąt, był dzień gdy zbierała się cała rodzina i siostry błogosławiły swoich braci. Toteż szybko nam wybito pomysł na przejazd dzisiaj. W kilku agencjach turystycznych nie było także biletów na jutro. W końcu przez przypadek w jednej udało się coś znaleźć. Ciut drożej, ale szybka decyzja. Bierzemy bilety i jedziemy jutro z rana. Na koniec wyjazdu ekipa rozdzielała się. Jedni,spragnieni innych niż górskie i miejskie wrażenia, zdecydowali się na wizytę w parku narodowym Chitwan, by zapoznać się z dżunglą i dzikimi zwierzętami. A drudzy, obrali za cel Dolinę Kathmandu, gdzie jeszcze było tyle do zobaczenia…
Jak już mieliśy w ręku bilety można było znów rzucić się w wir zakupów. Wcześniej chętni, w tym ja, oddaliśmy się w ręce golarza i po 30 minutach pozbawieni miesięcznego zarostu odmłodnieliśmy o jakieś 20 lat. Trafiliśmy też na świąteczną paradę motocyklową.
Wieczorem kupowaliśmy szale z paszminy. Zapoznałem się w sklepie ze sprzedawcami. Wszyscy poważni pochodzili z Kaszmiru, od strony Pakistańskiej. Targowanie było długie i dość skuteczne. Ale zapewne i tak daliśmy sporo zarobić sprzedawcom. Zanim zaszło słońce mogliśmy podziwiać kolejny zachód słońca. Dziś jednak w przeciwieństwie do wczoraj, było pięknie.
Wieczorem jeszcze długa kolacja i powoli trzeba było się nam żegnać z Pokharą. Jutro wracamy do stolicy.