Dzień dwudziesty drugi
27 października 2016r.
Dharapani /1900m/ – Pokhara /800m/
Na dziś zadanie wydaje się proste. Zjechać do cywilizacji. Mamy umówionego jeepa na godzinę 9:00, zatem spokojnie można rano zjeść śniadanie i jeszcze czasu wystarcza by bez pośpiechy się spakować. Wychodzimy na drogę. Zauważamy przystrojonego psa. Nastał czas święta Tihar.
Tihar, w sąsiednich Indiach zwany Diwali, to Święto Świateł. Diwali w sanskrycie oznacza rząd lampek. Właśnie te małe gliniane lampki stawiane przed wejściami do domu to symbol tych świąt. Obchodzone jest zarówno przez hinduistów, sikhów i buddystów na terenie całych Indii, Sri Lanki i Nepalu. Obchodzone na wiele sposobów, w zależności od miejscowych zwyczajów. Wszystkich łączy świętowanie wypełniane radością i szczęściem, celebrowane w otoczeniu najbliższych. Atmosferą może to przypominać nasze Boże Narodzenie.
W Nepalu Tihar obchodzony jest przez pięć dni. Domy przystrajane są girlandami kwiatów, lampkami, świeczkami czy kolorowymi światełkami.
A całe święto obchodzone jest ku czci bogini Lakszmi.
Pierwszy dzień – Kag Tihar – poświęcony jest krukom. Kruk uznawany jest za wysłannika Śmierci. Krakanie kruka odbierane jest jako zły omen, zapowiedź smutku i żalu. Zatem należy być na to przygotowanym i trzeba zadbać o dobre relacje z tymi ptakami. Przed porannym rodzinnym posiłkiem składa się ofiarę wystawiając na zewnątrz część domowego posiłku na miseczkach wykonanych z liści. Oczywiście nie wszędzie są kruki, toteż w ten sposób karmione są tego dnia wszystkie ptaki.
Drugi dzień czyli właśnie dziś – Kukur Tihar – poświęcony jest psom. Wedle wierzeń to psy strzegą dostępu do krainy umarłych. Stąd należy zadbać o ich przychylność. Tego dnia dekorowane są girlandami z kwiatów, na czole stawia się im znak tika i karmione dobrym jedzeniem. Nepalczycy liczą, że w zamian psy będą chronić ich dom przed zniszczeniem i nieszczęściem. Dziś każdy, nawet bezdomny, bardzo zaniedbany pies traktowany jest z szacunkiem, jest ozdabiany kwiatami i dokarmiany.
Jeep stoi zaraz za wioską. Miejsc w środku ma teoretycznie pięć wliczając kierowcę, ale przecież to Nepal. Do środka wchodzi siedem, a reszta na pakę razem z bagażami. Zapowiada się wesoła podróż. Ci co wsiedli do środka siedzą upchani jak sardynki w puszcze, a ci na pace muszą cały czas zachować czujność, by nie zlecieć przy kolejnym ostrym zakręcie lub większym wyboju. Właśnie. Wyboje. Droga pełna jest takowych i trzęsie nami okrutnie. Do tego jeszcze kurz i watr, ale to już w ramach niewielkiego bonusu.
Droga, którą jedziemy, ma zaledwie kilka lat. Byłem w tej dolinie sześć lat temu na treku dookoła Annapurny i dopiero zaczynano jej budowę. Zmieniła ona życie mieszkańców. Zapewne bardziej na dobre, ułatwiając kontakt ze światem czy możliwość sprawnego zaopatrzenia. Niestety przyniosła też negatywne skutki w kwestii turystyki. Ucierpiały niżej leżące wioski, które teraz turyści zaczęli omijać jadąc busem wyżej do Thame a nawet do Manangu. Szybko problem dostrzeżono i w kilka lat zaczęły pojawiać się alternatywne ścieżki, które wytyczano tak aby nie kolidowały z drogą. Tak czy inaczej, część turystów z własnej wygody lub braku czasu będzie skracać sobie trek podjeżdżając w górę autem.
Przejazd dostarcza sporo emocji, zwłaszcza podczas pokonywania eksponowane odcinki, kiedy droga wiedzie wyciętą w skale półką. Czasem przejeżdżamy pod wodospadem, co sprawia, że zaliczamy niewielki prysznic. Ale to akurat przyjemne, lepsze niż tumany pyłu i kurzu.
Mijaliśmy kolejne malownicze wioski, które pamiętałem z poprzedniego wyjazdu. Chamje, Jagat…
W okolicy Nadi Bazar dolina zmienia się radykalnie. A to za sprawą zbudowanej przez Chińczyków elektrowni wodnej. Ten odcinek zdecydowanie warto sobie darować idąc piechotą. Szerokie rozjeżdżone drogi, pył, hałas i gdzieś w tym zupełnie zagubiona przyroda.
W pewnym momencie pokazał się z oddali Himalchuli.
Poniżej 1000 metrów npm dolina się wypłaszcza i obszar robi się bardziej zaludniony. A w każdej wiosce co kilkaset metrów postój. Drogę zagradzają zorganizowane grupy. Rozśpiewani, czasem maja instrumenty. Głównie kobiety, zarówno te starsze i młodsze. Blokują drogę, grają, tańczą i śpiewają dopóki nie dostaną odpowiedniego datku. Przyznaję, że kilka pierwszych blokad było ciekawym i ujmującym spotkaniem z kulturą Nepalczyków. Wystarczał niewielki datek w rupiach. Jednak przy dziesiątej blokadzie w przeciągu 20 minut można było już poczuć znużenie. W każdym razie nie było czynione zbyt nachalne. Najważniejsza w tym wszystkim była zabawa, uśmiech i dobry nastrój.
Dojeżdzamy w końcu do Besisahar. Można rozprostować kości. Ależ tu gorąco. Wsiadamy do autobusu, który ma zawieźć nas do Pokhary.
Ujechaliśmy ledwie kilkaset metrów i stanęliśmy w środku miasta. Wykorzystuję ten fakt by poszukać czegoś do picia i jedzenia. Bo już dawno minęło południe, a przed nami jeszcze kilka godzin jazdy. Kupuję somosy i pakorę. Do tego wodę i zimną colę. Wszystko to w cenach dawno nie widzianych. Znaczy dziesięć razy mniejszych niż tych na treku. Pakora jeszcze gorąca. Pyszna.
Autobus raźno mknął na zachód ku Pokharze. Długimi okresami mogliśmy podziwiać szczyty Manaslu i Himalchuli.
Oczywiście nie zabrakło przerw na jedzenie. Każda firma przewozowa ma specjalne miejsca gdzie autobus ma postój, by pasażerowie mogli zjeść. Tu do wyboru były dania gotowe (dhalbat) i różne przekąski: gotowane jajka, somosy, pakory. Prócz tego słodycze, ciastka, czipsy, napoje.
Najedzeni możemy sycić się widokami wciąż nie mogąc nadziwić się mijanej architekturze.
Pod wieczór dojeżdżamy do Pokhary. Z dworca widać piękne jakieś Annappurny.
Plecaki na plecy i idziemy do Lakeside. To znana dzielnica pełna hotelików, pięknie połozona nad jeziorem Phewa. Piętnaście minut i jesteśmy. Lakeside to taki znacznie spokojniejszy odpowiednik Thamelu. Długo zajmuje nam znalezienie sensownego a zarazem niedrogiego noclegu. W końcu mamy. Zrzucamy bagaże. Jeszcze wychodzimy coś zjeść i bardzo szybko wracamy spać.