Dzień dwudziesty piąty
30 października 2016r.
Pokhara /800m/ – Kathmandu /1350m/
Rano udaliśmy się piechotą na dworzec. Po dotarciu na miejsce okazało się, że można go zaliczyć do najbardziej malowniczo położonych dworców na świecie. Nepalska komunikacja ma swoje zwyczaje. Praktycznie wszystkie autobusy odjeżdżają rano, pomiędzy siódmą a dziewiątą. W każdym autobusie prócz kierowcy jest pomocnik. Jego zadaniem jest wszechstronna pomoc prowadzącemu pojazd. Sprzedaje bilety, znajduje chętnych na przejazd, daje znać kierowcy kiedy ma jechać i kiedy stawać, pomaga przy cofaniu i objazdach, ma oko na pasażerów. Z reguły są to bardzo młodzi chłopcy w wieku 13-18 lat.
Znajdujemy nasz autobus i po okazaniu biletów możemy zająć nasze miejsca. Jedziemy autobusem turystycznym. Czyli wyższej klasy. W zasadzie jadą nim tylko turyści i ma trochę lepszy standard. I przewidywalność, że jednak pojedzie tyle pasażerów ile jest miejsc. Bez wiszących na poręczach osób i dzieci podrzucanych na siedzenia. Asystent kierowcy przeszedł i rozdał każdemu pasażerowi butelkę wody. No i jest duża szansa, że nie będzie nam uprzyjemniona podróż bardzo głośną nepalską muzyką. Oczywiście wszystkie te niedogodności można traktować równie dobrze jako dodatkowe atrakcje, ale ponieważ zaliczyliśmy taki przejazd w drodze na trek to już nie mamy specjalnie ochoty na powtórkę z rozrywki.
Żegnamy się z drugą częścią grupy. Oni ruszają do Chitwanu, a my kierunek Kathmandu. Jedzie się całkiem wygodnie, zwłaszcza mając w pamięci ostatni nasz przejazd. Ale, żeby nie zbyt kolorowo, ponieważ jest to autobus dla turystów postój na jedzenie został przewidziany w specjalnym miejscu. Gdzieś z dala od jakiekolwiek miejscowości. Niewielki parking i jeden prosty budynek, gdzie można zjeść. Ceny kosmiczne. Jakieś 3-4 większe niż normalnie. A jedzenie niewiele się różni od takich zwykłych garkuchni. Można się poczuć jak na treku. Zapewne ta przydrożna jadłodalnia jest albo własnością naszej firmy transportowej albo bierze ona solidny odsyp od utargu. Niby sporo ludzi bierze obiad, ale po minach widać, że czują się okradani. Każdy już trochę w Nepalu spędził czasu i ceny ma rozpoznane. Mamy jeszcze swoje zapasy i rezygnujemy z tej wątpliwej przyjemności.
Jazda autobusem turystycznym nie oznacza, że sie nie może zepsuć. Z naszego w pewnym momencie zaczął lecieć czarny dym. Kierowca zmuszony został do zatrzymania w najbliższej miejscowości. Miało to swoje plusy. Otóż można było skorzystać ze zwykłej oferty gastronomicznej. Pora była jak najbardziej obiadowa, zetem można było zasiąść przy stole. Wioska leżała w dolinie rzeki Trisuli, toteż w manu przeważały ryby łowione w rzece.
Sama miejscowość sprawiała dość senne wrażenie. Otwarte zaledwie kilka stoisk i dwie restauracyjki. Nie zapominajmy, że dziś ostatni dzień świąt Tihar. Piąty i ostatni dzień nazywany jest Bhai Tika. Wytłumaczenie nazwy jest proste. Dziś siostry na czole swoich braci (bhai) czynią znak tika i obdarowują ich naszyjnikiem z kwiatów, dziękując w ten sposób za opiekę i życząc długiego życia. Bracia w podzięce darowują jakieś drobne pieniądze. A sam rytuał wygląda tak, że brat siada na środku pokoju na podłodze, a siostra obchodzi go trzy razy, skrapiając podłogę oliwą. Później smaruje olejem jego uszy i włosy i przyozdabia jego czoło znakiem tika. Co ciekawe, jeśli ktoś nie ma siostry lub brata, może sobie kogoś takiego przysposobić. Jeśli taka adopcja ma miejsce, traktowane jest to bardzo poważnie i te osoby stają się sobie bardzo bliskie, jakby faktycznie były rodzeństwem.
Autobus po półtorej godzinie zostaje przywrócony do życia. Zatem kontynuujemy naszą podróż. Po kilku kolejnych godzinach jesteśmy w Kathmandu. Przejechaliśmy 210 kilometrów i zajęło nam to ponad 9 godzin. Nepal… Kierujemy się do znanego nam hotelu, gdzie czeka na nas pokój. Czujemy się jak w domu. Jeszcze wyjście na kolację, jakieś piwo ze sklepu i można spać…