Dzień dwudziesty siódmy
1 listopada 2016r.
Bhaktapur /1350m/ – Nagarkot /2175m/
Z rana ruszamy do Bhaktapuru. Planujemy tam zostać na noc, by cieszyć się atmosferą miasta w porze popołudniowej i porannej, bez tłumu turystów. Na dworcu czeka już na nas autobus. Bhaktapur położony jest 24 kilometry od Kathmandu. Niby blisko, ale jedziemy bardzo wolno. Możemy za to podziwiać piękne widoki na ośnieżone Himalaje. Wzdłuż drogi zwisają resztki drutów. To pozostałość po linii trolejbusowej łączącej oba miasta. W końcu po prawie godzinnej jeździe wysiadamy.
Bilet wstępu kosztuje 15$. To bardzo dużo, zwłaszcza jak na warunki nepalskie. Za te pieniądze, jakby się trochę uprzeć, można przeżyć dwa dni wliczając to miejsce w hotelu i proste jedzenie. No nic. Płaczemy, płacimy i wchodzimy do środka.
Największą kulinarną atrakcją miasta jest Juju Dhau, czyli Jogurt Królewski. To doprawdy duża ciekawostka, bo Nepal nie słynie z nabiału. W sumie co się dziwić. Krowy tu mają inne zadania niż honorowe oddawanie mleka. Ten jogurt jest wytwarzany z bawolego mleka. Przepis jest bardzo prosty. Wpierw mleko podgrzewamy w dużym garnku. Słodzimy i gotujemy na małym ogniu przynajmniej przez godzinę. W międzyczasie dolewamy kultury bakterii. Potem wlewamy do do specjalnych glinianych nieoszkliwionych miseczek zwanych >maato ko kataaro<. Następnie umieszczamy miseczki w ciepłym miejscu na około 5-6 godzin. Stoją one na grubej warstwie łusek ryżowych, które są doskonałym izolatorem. Całość przykrywamy grubym kocem by utrzymać wysoką temperaturę podczas procesu dojrzewania. Gliniane miseczki, wytwarzane zresztą na miejscu, są porowate przez co nadmiar płynu z jogurtu powoli paruje zostawiając w naczyniu pyszny, gładki i kremowy jogurt.
Pierwsza myśl na widok jogurtu jest taka, że to się może źle skończyć. Odmienna flora bakteryjna, widok w jakich warunkach jest on sprzedawany pozwala nam sobie wyobrazić w jakich jest on także wytwarzany. Ale przecież w góralskich bacówkach oscypki też powstają w mało sterylnym środowisku a jakoś wszyscy po spożyciu żyją. No to próbujemy. Och! To jest pyszne! Na doznania smakowe zapewne wpływa też fakt, że od prawie miesiąca nikt z nas nie kosztował niczego z nabiału. W każdym razie zjadamy ze smakiem i nie udaje się na szczęście zaobserwować negatywnych reakcji organizmu. Dodam tylko, że na jednej porcji się nie skończyło, gdyż popołudniem zjadamy jeszcze wielką michę. Pycha!
Od razu trafiamy na Durbar Square. Bhaktapur to kolejne królewskie miasto. Założone w IX wieku i przez setki lat było stolicą Nepalu. Zamieszkane głównie prze Newarów. Miasto zachwyca dość jednorodnym stylem. Znaczna większość budynków wzniesiona została z czerwonej cegły i drewna.
Przy Durbar Square znajduje się pałac królewski i kilkanaście świątyń poświęconych różnych bóstwom.
Podczas niedawnego trzęsienia ziemi miasto ucierpiało w znaczny sposób. Te zniszczenia niestety widać i jest ich bardzo dużo. Mam jeszcze w pamięci jak wyglądało to miejsce w 2007 i w 2010 roku i robi to naprawdę przygnębiające wrażenie.
Stoję i patrzę na ruiny pięknej kamiennej świątyni Vatsala Durga.
Dało się zauważyć, że prowadzone są jednak jakieś prace związane z odbudową zniszczonych budowli. Choć raczej roboty ograniczały się do rozbiórki tego co rozebrać trzeba. Mnie urzeka przekształcenie zabytkowych podcieni w biuro budowy.
Zniszczenia są spore.
Robotnicy wolno rozbierają zniszczone elementy świątyni Bhagwati.
Na szczęście pałac 55 okien ma się zaskakująco dobrze. Newarowie są znani z wielkiego umiłowania do snycerki. I faktycznie, patrząc się na wszelkie zdobienia okien, słupów, okapów nie sposób czynić tego bez uczucia zachwytu. Każdy taki, prosty z pozoru, element to rzeźbiarskie dzieło sztuki.
Z Durbar Square spacerowym krokiem dochodzimy w kilka minut do głównego placu w mieście, czyli Taumadhi. Znajduje się tu świątynia Nyatapola. Składa się z pięciu pięter i jest najwyższa w całym Nepalu. Uff… Stoi. Zbudowana na początku XVII wieku w niecałe siedem miesięcy jako dowód potęgi miejscowego władcy. Piękna jest.
Akurat był czas żniw i na każdej wolnej przestrzeni na rozłożonych matach suszy się dopiero co zebrane ziarno.
W Bhaktapurze warto dać się zgubić w wąskich i krętych uliczkach.
Udaje się trafić do słynnego pawiego okna. To najbardziej znany element dekoracyjny wywodzący się z Bhaktapuru. Takie okna widziałem już w pałacu królewskim w Patanie. Ciekawe, że znajduje się ono w ciasnej, wąskiej i bocznej uliczce. Żeby je zobaczyć trzeba zadrzeć głowę wysoko do góry. Owszem, ładne…
Choć mi bardziej się podobało okno naprzeciwko. Nie zapytałem się ile kosztuje taka przyjemność, ale cała sytuacja mnie rozbawiła.
Obok mnie stała jakaś niemiecka wycieczka, którą miejscowy przewodnik chciał zaprowadzić do leżącej po sąsiedzku manufaktury papieru czerpalnego. Na chwilę stałem się niemieckim turystą. O, to było bardzo ciekawe.
Można było się przyjrzeć jak powstaje taki papier.
A najciekawiej było na piętrze. Jedyne i niepowtarzalne papie okno do kupienia dla każdego chętnego. O cenę znów nie zapytałem, ale byłby problem ze zmieszczeniem tego do plecaka.
Oczywiście wyjście prowadziło przez sklep z pamiątkami. Ale trzeba przyznać, że wyroby z czerpanego papieru były bardzo ładne i niebanalne.
Nie jest to sztuczny, oderwany od rzeczywistości, zbiór zabytków. To żywe, tętniące życiem miasto. Unikalne w skali Nepalu, przez konsekwentne stosowanie czerwonej cegły i drewna.
Zmieniamy plany. Skoro jest taka piękna i rzadko spotykana widoczność, to jedziemy na noc do Nagarkot. Ta miejscowość znana jest z najlepszego punktu widokowego na całe Himalaje z Mount Everestem włącznie. To wielce kuszące i choć chciałoby się pochodzić po uliczkach Bhaktapuru pod wieczór, to jednak ten spodziewany widok nas bardziej przyciąga. Idziemy zatem w kierunku dworca. Po drodze przystajemy na mały obiad. Somosy, jeśli świeże, to najlepsze danie z kuchni ulicznej w Nepalu. A obok była jeszcze pakora, równie dobra!
Oj pycha! Nakupiliśmy zapasy na drogę.
W drodze mijamy jeszcze Kamal Pokhari.
I wsiadamy do autobusu. To tylko 20 kilometrów, ale jedziemy prawie dwie godziny. Autobus musi się mozolnie wdrapać na wysokość 2400m npm. W końcu jesteśmy. Nocleg sam się znajduje, bo zostajemy zaczepieni przez miejscowego. Zaprowadził nas do hotelu. Cena była bardzo dobra, widoki z okna również. A ponieważ było już blisko do zachodu słońca… Zostajemy! Zdążyliśmy jeszcze udać się na pobliski punkt widokowy by zobaczyć zachodzące słońce. Na sam zachód się co prawda nie zdążyliśmy, ale tam gdzieś wysoko w Himalajach jeszcze słońce było. Szukaliśmy jakiegoś optymalnego punktu widokowego na poranek. Najlepszym był zapewne budowany hotel. Dziesięć pięter. Widok zapewne wspaniały. Ale nie dało się sforsować bramy i wejść na teren budowy. Trudno, musimy się zadowolić czymś innym.
Kolacja była pyszna, a nocne rozgwieżdżone niebo wręcz niesamowite.
Poszliśmy spać z nadzieją na taaaaki wschód słońca