Dzień dwudziesty szósty
31 października 2016r.
Kathmandu /1350m/. Boudhanath i Pashupatinath.
Do odlotu zostały nam trzy dni. Należało więc jakoś to wykorzystać. Pierwszy dzień przeznaczyliśmy na zakupy wszelakich pamiątek do domu oraz wizytę w dwóch, jakże ciekawych miejscach. Oba zlokalizowane blisko siebie, kilka kilometrów na wschód od centrum miasta: Boudhanath i Pashupatinath. Najpierw zakupy…
Następnie skierowaliśmy swe kroki ku Boudhanath. Byłem tu już dwukrotnie, zawsze przed wylotem i jest to moje ulubione miejsce w całym Kathmandu. Dzielnica Boudha zamieszkała jest w zdecydowanej większości przez uchodźców z Tybetu i ma zdecydowanie buddyjski charakter. W jej środku znajduje się wielka stupa. Ma średnicę ok. 35 metrów co czyni ją największą w Nepalu. Stupa, zwana czasem czortenem, to najpowszechniejszy typ świątyń buddyjskich. Wedle legendy Budda odwracając swoją żebraczą miseczkę wskazała kształt przyszłych świątyń. W sumie urzekająco proste wytłumaczenie.
Wchodzimy na teren stupy i… Pierwsze wielkie zdziwienie… Stupa jest jakaś taka nieubrana! Brakuje setek kolorowych modlitewnych flag, które zwyczajowo rytmicznie falowały na wietrze.
Okazuje się, że kończy się remont stupy, która ucierpiała w wyniku trzęsienia ziemi. Praktycznie wszystkie prace zostały już poczynione, trwało teraz wielkie malowanie. Trzeba przyznać, że wyglądało to imponująco. Jakieś liny z powiązanymi węzłami musiały wystarczyć za wszelkie ubezpieczenia.
Było południe. To nie była dobra pora na odwiedziny. Ostre południowe słońce w połączeniu z bielą stupy sprawiało, że oczy szybko się męczyły od nadmiaru światła. A do tego było bardzo gorąco.
Boudha to miejsce tradycyjnych pielgrzymek wyznawców buddyzmu. Wszyscy, którzy tu taj dotrą, idą dookoła stupy wzdłuż małego białego murku w którym znajduje się 147 młynków modlitewnych. A całość okręgu zamykają fasady kolorowych kamienic mieszczących sklepy, restauracje, świątynie, domy mieszkalne.
W pobliżu stupy spotkać można kilka klasztorów, które mają swoje siedziby przy wąskich bocznych uliczkach.
Bardzo lubię panujący tu nastrój. Najlepiej przysiąść sobie gdzieś z boku na jakimś schodku. Oprzeć się wygodnie o ścianę kamienicy i obserwować toczące się przed naszymi oczami życie. Czas płynie bardzo powoli, szybko przenikamy atmosferą tego miejsca. Spokój, wyciszenie i radość. Łatwiej też zauważyć drobne szczegóły niewidoczne przy szybkim zwiedzaniu. Można spojrzeć w twarze zmęczonych pielgrzymów przybyłych z dalekich wiosek położonych gdzieś wysoko w Himalajach. Tradycyjne stroje, mieniące się żywymi kolorami sa skromne i często zniszczone. Można obserwować przechadzających się mnichów. I tych młodych – roześmianych i żwawo przechodzących wzdłuż murku. I tych starych, przygniecionych bagażem lat, którzy z widocznym trudem stawiają każdy kolejny krok. Ale ich twarze pomimo zmęczenia zawsze wyrażają skupienie i radość.
Gdzieś przed trzecią wychodzimy i kierujemy się ulicą w stronę centrum.
Mijamy zaparkowane przy ulicy motory. Kurz, który na nich osiadł, dopiero uzmysławia nam jak wielkie jest tu zapylenie. One tu stały co najwyżej od rana.
Po drodze spotykamy najprawdziwszy supemarket. Nie odmawiamy sobie wejścia i kolejnych zakupów z myślą o domu. W pewnym momencie widzimy zamieszanie. Mnóstwo wojska i policji. I tłumy osób. Stoimy w pobliżu ambasady indyjskiej i akurat jesteśmy świadkami przejazdu i spotkania prezydentów Indii i Nepalu.
Idziemy dalej. Po drodze mijamy jakże charakterystyczną huśtawkę. Widzieliśmy już je wielokrotnie na prowincji, ale w mieście pierwszy raz.
Zbliżamy się do Pashupatinath. Na sąsiadującym ze świątynią wzgórzu trafiamy na miejsce pikników, spotkań i spacerów mieszkańców stolicy Nepalu. Cóż. Czysto nie jest. Wszędzie walają się puste plastikowe butelki i inne wszelakie śmieci dowolnego pochodzenia. A pomiędzy piknikującymi ludźmi a śmieciami siedzą sobie święte krowy. Ze zdziwieniem zauważam, że z tego miejsca widać jakieś ośnieżone szczyty. Jestem w Katmandu po raz szósty i po raz pierwszy mam możliwość zobaczyć ośnieżone Himajale z centrum nepalskiej stolicy. Są niestety przysłonięte przez niewielkie chmurki wiszące nad horyzontem, ale zachęcony widokiem chcę przyjść tu w porze zachodu słońca.
I już jesteśmy. Pashupatinath to hinduistyczna świątynia uważana przez wyznawców za najświętszą świątynię Sziwy w Nepalu. Położona nad rzeką Bagmati. A ponieważ jest to dopływ Indusu to również uznawana jest za świętą rzekę. Pashupatinath to w zasadzie kompleks świątyń. Do tej najważniejszej wstęp mają tylko wyznawcy hinduizmu. Ale ponieważ cały obszar świątynny jest dość duży to i dla nas pozostaje wiele ciekawego do obejrzenia.
Jest świątynia to i muszą być małpy.
Przy samej rzece, obok głównej świątyni, znajduje się najbardziej znane miejsce służące do kremacji zwłok w całej dolinie Kathmandu, zwane Arja Ghat. Ghat oznacza nic innego jak schody do rzeki. I tak to wygląda. Ciągnące się wzdłuż rzeki betonowe schody. Najlepiej usiąść z drugiej strony rzeki i patrzeć. Możemy stąd podziwiać cały rytuał związany z kremacją. Zaczyna się od wyniesienia zwłok na noszach i postawieniu ich przy ghacie. Ciało owinięte jest w pomarańczową tkaninę. Po krótkim obrzędzie następuje udekorowanie ciała zmarłej osoby girlandami pomarańczowych i żółtych kwiatów. Po chwili orszak zmierza do miejsca kremacji.
Na miejsce kremacji podchodzą w zasadzie tylko mężczyźni. Wedle zwyczaju powinni być to sami mężczyźni. Kobiety mogłyby okazać żal, a to znacząco utrudnia zmarłemu osiągnięcie stanu nirwany. W grupce kilkudziesięciu osób widzimy tylko dwie kobiety. Zapewne żona i córka. Reszta ogląda ceremonię z pobliskiego mostu.
Ciało układane jest na przygotowanym stosie.
Następnie mężczyzna, najprawdopodobniej syn, zapala ogień i okrąża ciało zmarłego trzykrotnie.
Po czym podkłada ogień. Po chwili osoba która jest odpowiedzialna za kremację dokłada trochę suchego siana by ogień szybko się rozprzestrzenił.
I w zasadzie w tym momencie ceremonia kremacji się kończy. W jednej chwili wszyscy uczestnicy pożegnania rozchodzą się i przy stosie zostaje tylko osoba, która będzie dbała o skuteczną i dokładną kremację.Jak nam powiedziano, nie jest to takie proste. Niektóre kości wytrzymują temperaturę ponad tysiąca stopni.
A pod świątynią w kolejce już czekają kolejni.
Obok nas rozsiedli się hinduscy asceci sadhu.
Przy rzece mieści się kuchnia, gdzie potrzebujący mogą liczyć na jakiś skromny i niewyszukany posiłek.
Wspinamy się na wzgórze.
Słońce chyli się ku zachodowi. Kolejne stosy już dogasają. Kremacja powinna trwać około trzech dni. Tu zdecydowanie skrócono ten proces do kilku godzin.
Na chwilkę wyszedłem ze terenu świątyni by wrócić na mijany dwie godziny temu punkt widokowy. Miałem nadzieję, że chmury odsłonią więcej białych dalekich gór. I są! Rozpoznaję Ganesh Himal.
A ta góra to znana nam dobrze Himalchuli. Później sprawdzając panoramy i mapy okazało się, że zaraz od niej w prawo powinno być widoczne Manaslu. Niestety z mojego punktu nic więcej nie mogłem dojrzeć. Ale i tak widok był wspaniały.
Znów wróciłem na teren świątyni.
Zrobiło się ciemno. Ogień oświetlał ghaty. Prochy i niedopalone resztki ciał lądowały w świętej rzece. A tuż obok widać ciemne, ledwo widoczne sylwetki ludzi obmywających się w tej same wodzie.
Pomimo, że było już ciemno, jeszcze nie wychodziliśmy. Powiedziano nam, że niedługo odbędzie się tu specjalny obrzęd, poświęcony jednej ze skremowanych dziś osób. Ponoć jakieś ważnej i majętnej. Przy schodach do rzeki zebrał się dość liczny tłum. Rozstawiono aparaturę nagłaśniającą oraz potrzebne do ceremonii przeróżne przedmioty.
Pudża zaczęła się od zapalenia ognia nad sama rzeką w obecności rodziny zmarłego.
Następnie trzech kapłanów wykonywało ściśle określone choreograficznie kolejne ruchy i modlitwy. W tle grała muzyka. Wpierw dość cicha i powolna.
Podczas pudży ważną rolę odgrywa ogień. Z początku zsynchronizowane ruchy obrzędowe przy użyciu małej zapalonej lampki. Potem palone są kadzidła, dmuchanie w specjalne piszczałki. Następnie cały cykl się powtarza, tylko przy użyciu większego ognia.
Za każdym kolejnym razem do rytuału duchowni wprowadzają coraz więcej światła. Muzyka narasta. Rytm gęstnieje. Ludzie, którzy z początku cicho siedzieli, teraz już stoją i zaczynają klaskać do rytmu.
Trzeba przyznać, że niektórzy kapłani mają urodę prosto z Bollywood.
Muzyka, śpiew i taniec narastają z każdą minutą pudży.
Na koniec jest już głośno i radośnie. Wszyscy stoją, większość tańczy. I nagle wszystko urywa się w sekundzie! Przez chwilę dochodzimy do rzeczywistości. Rzucam drobną uwagę: szkoda tylko, że muzyka szła z taśmy. A po chwili widzimy wciśnięty gdzieś z boku niewielki zespół. A więc to wszystko było na żywo.
Już późno. Czas ruszać w stronę hotelu. I w tym momencie zatrzymuje nas pochód setki małp, które chyba zwyczajowo o tej porze zmierzają w stronę kuchni kuchni.
Powrót też był z przygodami. Trafiliśmy na zamkniętą dla wszelkiego ruchu drogę. Potrzebowaliśmy przejść na drugą stronę, ale nie dało się. Miał zaraz jechać prezydent. Przeczekaliśmy ze 20 minut. Przejechała niewielka kolumna samochodów i w końcu mogliśmy przejść. Złapaliśmy po chwili busa jadącego do centrum i niedługo potem byliśmy w hotelu.