Dzień dziewiąty
16 października
Deng /1860m/ – Serang Gompa /3100m/
14 października
Rano stał się cud i aparat zaczął działać. Ma co prawda jakieś problemy i czasem nie chce działać, ale to i tak jest wielki postęp od wczoraj. Wielka ulga. Przed śniadaniem możemy obejrzeć okolice bo wczoraj w ciemnościach niewiele było widać. Ominęliśmy dolinę Tsum i z racji kilku dni, które jakoś trzeba było zapełnić dziś w planie pierwszy dodatkowy punkt programu.
Pogoda dziś nienadzwyczajna. Zaniosło się chmurami. Ale nie pada, więc nie ma co narzekać.
Po drodze mijamy co jakiś czas murki modlitewne. Trzeba pamiętać by obchodzić je zawsze z lewej strony.
Wczoraj widzieliśmy wysychający pieprz himalajski, dziś możemy podziwiać go rosnący na kłującym krzewie.
Dochodzimy do wioski Bihi Phedi.
Nasz przewodnik wykazuje pewną nerwowość. Twierdzi, że nie zna drogi do klasztoru. Ta zresztą często się zmienia z uwagi na obsunięcia i znikanie mostków rozpiętych nad wzburzonym górskim potokiem. Toteż naszym dodatkowym przewodnikiem zostaje mniszka, która właśnie wraca do klasztoru. Jest dziesiąta. Pytamy się przewodnika za ile będziemy na miejscu. W odpowiedzi słyszymy, że droga zajmuje zwyczajnie pięć godzin, ale mniszka po spojrzeniu na nas stwierdziła, że na 18:00 powinniśmy być na miejscu. Dziwne, niby kilka kilometrów. Znaczy będą niespodzianki. Ruszamy. W międzyczasie wyszło słońce i zrobiło się gorąco. Początek drogi to typowe nepalskie „równo”. Czyli ani chwili płaskiego. Raz w górę, raz dół. W takich chwilach tęskno za płajami na Ukrainie, mistrzowsko poprowadzonymi przez Hucułów.
Po niecałej godzinie jesteśmy przy mostku. Nasza mała dolinka zaczyna odkrywać swoje tajemnice. Dalej wzdłuż rzeki iść się nie da, z racji kilkudziesięciometrowych pionowo opadających skalnych ścian. Usiłujemy spojrzeć na boki, wypatrując drogi, ale widać tylko niemalże pionowe trawiaste przestrzenie.
I już po chwili podchodzimy cieniutką ścieżką która wije się zakosami w górę bardzo stromego zbocza. Wydaje się, że zbocze jest prawie pionowe. Lepiej nie patrzeć w dół, jest naprawę emocjonująco. Przed ewentualnym odwrotem powstrzymuje nas świadomość, że w dół z takimi plecakami, po tej ścieżce nie zejdziemy.
Trochę płaskiego, można zdjąć plecaki i odetchnąć. A murki same się za nas modlą.
Po kilku godzinach ciężkiego podejścia dochodzimy do małego klasztoru. Położony przepięknie, zawieszony prawie kilometr nad doliną. Wygląda na opuszczony. Możliwe, że służy jako miejsce odosobnienia. Do klasztoru może wstąpić każdy. Powiada się, że każdy powinien przynajmniej raz w życiu zamknąć się w klasztorze. Czy to na tydzień, miesiąc czy rok. A wielką próbą jest medytacja w zamknięciu w zupełnym odosobnieniu na 3 lata 3 miesiące i 3 dni. Nie można w tym czasie kontaktować się ze światem zewnętrznym, a okoliczni mieszkańcy dostarczają niezbędne zaopatrzenie.
Z dala widać nasz cel. Znany jest także jako klasztor Nubri. Stoi kilka kilometrów od granicy z Tybetem, w dolinie Beyul Kyimolung, co można przetłumaczyć jako Dolina Pokoju i Szczęścia. Jego historia sięga pięćset lat wstecz. Klasztor zbudowano jako upamiętnienie Milarepy, wielki jogina i poety, który przebywał i medytował w tej okolicy. Położony jest pięknie, wciśnięty pomiędzy wysokie góry. Niestety po drugiej stronie rzeki, co oznacza kolejne podejście.
Przed nami malutka wioska. Ledwie kilka starych, zbudowanych z kamienia chatek. Gospodyni pozdrawia nas i na wieść, że idziemy do Serang Gompa daje nam ziemniaki i kapustę, byśmy mieli co jeść jak dojdziemy. Nie chce za to żadnych pieniędzy. Dla niej to naturalne, że pielgrzymów trzeba nakarmić i wesprzeć dobrym słowem.
Dalsza droga, miast iść w dół do rzeki prowadzi dalej pod górę. Po godzinie dochodzimy na małą przełączkę. Ozdobiona kolorowymi flagami modlitewnymi powiewającymi na silnym porywistym wietrze. To już wysokość 3200m. Podeszliśmy w sumie 1400 metrów i chyba mamy dosyć. A to nie koniec.
A to nie koniec. Schodzimy do wiszącego mostu, robi się ciemno.
Ostatnie podejście pokonujemy w ciszy, w świetle latarek, by w końcu kompletnie wyczerpani przed 19 dojść na miejsce.
Jest ciemno. Niewiele widać. Mnisi prowadzą nas do budynku dla pielgrzymów. Można w końcu zdjąć ciężkie plecaki i paść na materac. Wszędzie towarzyszy nam chmara dzieciaków. Są bardzo ciekawe, w końcu jesteśmy tu dla nich sporą atrakcją. Zostajemy zaproszeni do kuchni klasztornej na kolację.
Kuchnia mieści się w obszernej izbie. Po jednej stronie stoły i ławy a po drugiej palenisko. Panuje półmrok, jedynym źródłem światła jest ogień z paleniska. Na ruszcie stoi wielki parujący gar, który jest obietnicą kolacji. Mnisi krzątają się przy nas w niczym w luksusowej restauracji. Na stole ląduje najbardziej tradycyjna nepalska potrawa: dal bhat. Dal to ugotowany ryż, a bhat to zupa z soczewicy. I dodatki. My dostaliśmy ostre curry z ziemniakami i tarkari, czyli rozgotowane sezonowe warzywa w gęstym sosie. Mnisi co jakiś czas podchodzą i oferują kolejną dokładkę ryżu. Taka jest tradycja, że do dal bhata, gdziekolwiek się go zamówi, ryż podawany jest do oporu. Później jeszcze dobra, gorąca herbata i można było iść spać. Niestety historię tej, ponoć pysznej, kolacji znam tylko z opowiadań. Ja wieczór zakończyłem w momencie jak wlazłem z plecakiem do pokoju. Zwinąłem się w śpiwór i zasnąłem snem człowieka strudzonego.