Dzień siedemnasty
22 października
Samagaon /3520m/ – Samdo /3900m/
Poranek ponownie zaoferował widoki na oświetlane wschodzącym słońcem Manaslu. Tym razem już na spokojnie. Rozsiadłem się w puchówce na tarasie i delektowałem się widokiem. Rzeźkie powietrze szybko przegoniło mnie do pokoju. Cieplej tam co prawda bardzo nie było, ale należało zacząć się pakować. Dziś w końcu ruszamy dalej.
Przez ostatnie dwa dni chodziliśmy na lekko toteż plecy zdążyły się trochę odzwyczaić od standardowego obciążenia. Przed nami na szczęście krótki, ponoć trzygodzinny spacer do Samdo. Pogoda wyglądała na ustabilizowaną. Słońce i błękit. Pięknie. Zaraz za wioską minęli nas tragarze z grup komercyjnych.
Spacer utrudniał przepiękny widok po lewej stronie. Manaslu w kolorach jesieni.
Im dłużej szliśmy tym bardziej trzeba było wykręcać szyję do tyłu by pozachwycać się widokiem.
W końcu, ku radości naszych mięśni szyi, Manaslu zniknęła za niepozornym zboczem.
Na pierwszym postoju spotykamy miejscowego przewodnika.
-Skąd jesteście?
-Z Polski.
-A… znam waszych wspinaczy. Byłem na wyprawach z Wandą Rutkiewicz, Wielickim, Kukuczką i Heindrichem. O.. ile to już lat temu..
Przypomniało mi to anegdotę jak to na znajomość z Kukuczką powołuje się co czwarty Szerpa. A z Heindrichem na wyprawie był co drugi.
Chwilę jeszcze porozmawialiśmy i dalej w drogę.
Dolina wznosiła się leciutko do góry. Gdzieś na jej końcu widać było grzbiety leżące na granicy z Tybetem.
Za nami powoli wyrastał Himalchuli.
Po dwóch-trzech godzinach zobaczyliśmy Samdo. Oczywiście było po drugiej stronie doliny na całkiem wyniesionym ponad dolinę wypłaszczeniu. Oznaczało to zejście w dół i podejście przed samą wioską.
Jak to zwykle bywa końcówka dłużyła się niezmiernie. Ostatnie podejście w towrzystwie stada jaków. Mijamy bramę do wioski.
Jeszcze 10 minut i jesteśmy. Prawie 4000 metrów. Przewodnik znajduje nam miejsce do spania. Warunki będa nieco spartańskie. Ale kto by na takie drobiazgi zwracał uwagę. Jest dość wcześnie. Zamawiamy herbatę i coś na kształt szybkiego obiadu. Czyli zupa pomidorowa z dodatkowym ryżem. Stary patent z poprzedniego wyjazdu. Wszędzie dostępny w kilkanaście minut i da sie tym zapchać za stosunkowo rozsądne pieniądze.
W jadalni na ścianach wiszą wielkie plakaty przedstawiające Lhasę i Tybet. Można sobie popatrzeć i pomarzyć.
Po posiłku poszliśmy na spacer kierując się w boczną dolinę. Samdo to ostatnia wioska w dolinie , która jest zamieszkała przez cały rok. Jesteśmy na wysokości prawie 4 tysięcy metrów. Zimą musi tu być naprawdę cięzko. Praktycznie wszyscy mieszkańcy to uchodzcy z Tybetu. Granica przecież jest ledwie pare kilometrów stąd. W Samdo, podobnie jak w Samagaon, hoteliki dla turystów zlokalizowane są poza zasadniczą wioską.
Jest też i szkoła.
Uliczka po której idziemy jest dośc wąska. Metr, może półtora szerokości. Nawierzchnia to błoto z powciskanymi tu i ówdzie kamieniami. Po obu stronach murki. Domy budowane są wedle podstawowego schematu. Parter, czy wręcz przyziemie zajmuje pomieszczenie dla zwierząt. A częśc mieszkalna jest powyżej na piętrze. Wszystko po to, by we wnętrzu izby było jak najcieplej. Domostwa oddzielone są od ulicy wysokim murem ułożonym z luźnego kamienia. Na murze i ścianach budynków suszą sie przyklejone placki z jaczych odchodów. Na zimę będzie jak znalazł. W obejściu łątwo zauważyć sterty zebranego chrustu. Jako, że niewiele tu rośnie, chrust jest na wagę złota. Zbieramy zapewne w dolinie poniżej wioski. Wszystko to ma umożliwić przeżycie zimy. Ale nie jestem w stanie sobie wyobrazić jak tu musi być ciężko. Zasypana, odcięta od doliny mała wioska gdzieś wysoko w górach. Przez kilka miesięcy.
Ludzie z reguły są otwarci i życzliwi.
Wychodzimy ponad zabudowania.
Przed nami tereny pasterskie. Widzimy pasące się tu i ówdzie jaki.
Ścieżka wiedzie wdłuż moreny bocznej. Reszta grupy pokusiła się nawet o zdobycie małego szczyciku.
Czas wracać. Jeszcze na koniec mała sesja z porożem 😉
Na wieczor się zaniosło chmurami. Ale to taka dość typowa pogoda po całym słonecznym dniu. Gdzieś tam w oddali pomiędzy chmurami widać Himalchuli.