Dzień dwunasty
19 października
Namrung /2630m/ – Lho /3180m/
Poranek wielce obiecujący. Dziś mamy dojść do Lho, które słynie z pięknego widoku z Manaslu w tle. Mamy zatem nadzieję, że zobaczymy to na własne oczy, już dziś.
Tradycyjnie o ósmej jesteśmy gotowi do drogi.
Powoli zmienia się teren. Kończą się lasy, pojawia się uboższa roślinność. Jedynie niezmienne są strome zbocza doliny i spływające z hukiem wodospady.
Droga głównie idzie pod górę. W pewnym momencie robi się konkretnie do góry. Gdzieś wysoko widać bramę wejściową do wioski, tam będzie koniec podejścia i jakże zasłużony odpoczynek. W końcu dochodzimy i z ulgą siadamy zaraz za bramą. Jesteśmy w Lihi. Stąd wedle mapy widać pięknie Himalchuli, jednak chmury okazały się szybsze niż my. Nie widać.
Zostaliśmy zauważeni przez miejscowe dzieci. Już biegną…
I nadchodzi jeszcze najmłodszy, nazwany przez nas szybko Yoda.
Po powitaniu siedzimy jeszcze trochę i czas się podnieść. Dalej ma być coraz ciekawiej i to dobra motywacja by się ruszyć.
Kolejna brama, kolejna wioska – Sho.
W Sho znajduje się niepozorny mały klasztor. Drzwi dają się otworzyć, można wejść.
Na dziedzińcu wita mnie mnich. Samotnie opiekuje się tym miejscem. Otwiera mi świątynię, wchodzimy do środka. Siada i gestem ręki sugeruje bym rozejrzał się spokojnie we wnętrzu. Usiłujemy zamienić kilka słów ale idzie ciężko. Zatem opieramy się na gestach i uśmiechu. Wnętrze kolorowe, pełne zdobień, malowideł i zapachu starych ksiąg. Cisza i lekki półmrok.
Mnich nie ma nic przeciwko zdjęciom. A w takiej scenerii zdjęcia jest niezbędny.
Wychodzimy na zewnątrz, żegnamy się serdecznie i ruszam dalej przez wioskę. Widać po mijanych domostwach, że żniwa są na ukończeniu. Część zbiorów wygrzewała się na słońcu rozłożona na niebieskich plandekach, a część jeszcze w postaci snopków stała na poletkach.
Kilkanaście minut później ukazuje się nam cel dzisiejszego dnia – Lho. Od razu rzuca się w oczy masywny klasztor, który położony jest nad wioską. A nad nim miał być Manaslu. No… nie ma.
Siedliśmy w Shrip na herbatce i odpoczynku. I nagle niespodziewanie wyszła zza chmur wielka góra. Manaslu. Miło poznać.
Tak jak się szybko pojawiła, równie szybko zniknęła. Przed nami ostatni odcinek drogi na dziś. Przekroczyliśmy 3000m. A widoki owszem, bywają. Tylko należy wykazać się czujnością, bo trwa to ledwie chwilę. Chmur coraz więcej i wiszą akurat w miejscach istotnych, czyli tam gdzie potencjalnie coś powinno być widać.
Wydawało się, że do Lho będzie blisko i raczej płasko. Tymczasem wyrasta nam niespodziewanie boczna dolina i trzeba niestety spaść w dół. Tylko po to by zaraz potem zacząć mozolne podejście na którym mijamy kilkunastu mnichów idących z klasztoru.
W końcu brama i wioska. I ciekawi ludzie.
O, na kolejne 30 sekund Manaslu łaskawie się pokazało.
Hoteliki skupione były w górze wioski. Mamy całkiem wygodne pokoje na piętrze z widokiem na Górę. Znaczy z potencjalnym widokiem, bo chwilowo widać chmury. Po smacznej zupce i zamówieniu kolacji idziemy na wycieczkę do klasztoru.
To kolejne 200 metrów w górę. Końcówka prowadzi wygodnymi zakosami.
Już blisko. Klasztor prezentuje się okazale.
Jesteśmy. W środku widzimy zaawansowane prace budowlane. Widać trzęsienie ziemi nie oszczędziło i tego miejsca. Jedno całe skrzydło klasztoru odbudowano w całości. Główna świątynia stoi, choć tu i ówdzie widać spękania i rysy. Na dziedzińcu spory ruch. Mnisi zamienili się pracowników budowlanych i sprawnie biorą udział w odbudowie.
Zdejmujemy buty i wchodzimy do środka.
Uwagę naszą przyciąga wielki wypchany pluszowy tygrys. Ustawiony jest z boku, pomiędzy portretem pewnego bardzo 1ważnego lamy a półkami z księgami modlitewnymi.
Tu też żniwa.
Wchodzimy na przyklasztorną górkę Wysokość 3325m. Na dziś wystarczy. Powoli schodzimy do naszego hoteliku. Chmury nie mają litości. Stoją i mają się dobrze. Czasem gdzieś tylko przedrze się jakiś promyk słońca.
Jeszcze na chwilkę podczas kolacji widzimy Górę.
Nic. Mamy nadzieję, że rano będzie pogoda jak zwykle. Czyli bezchmurnie i zobaczymy Manaslu w całej okazałości.