21 października 2007.
Dingboche /4410m/ – Lobuche /4910m/
Dziś idziemy razem. Na początek niewielkie podejście na boczny grzbiecik, który oddziela nas od głównej doliny prowadzącej pod Everest. Żegnamy więc południową ścianę Lhotse.
Za plecami dymiąca Ama Dablam.
Podejście jest krótkie, po chwili widzimy stojący na grzbiecie czorten. Ludzi dużo, bo napotykamy się na zorganizowaną grupę trekkingową.
Wchodzimy do naszej doliny.
Droga prosta, cały czas lekki trawers biegnący ponad Pheriche, gdzie spałem dzień wcześniej.
Pięknie widać stąd dwa sześciotysięczniki: Taboche i Cholatse.
Po dwóch godzinach dochodzimy do Dughla. Właściwie znajduje się tu jeden hotelik, ale wszyscy przystają tu na odpoczynek. Warto, bo za chwilę czeka niewielkie w sumie podejście, bo jakieś 150-200 metrów na morenę lodowca podchodzącego pod Everest. Ale na tej wysokości… 😉
Znów ide wolno. Reszta poleciała do przodu, a ja czuję się coraz gorzej. Mam gorączkę, wygląda na to, że się przeziębiłem. No nic, chcę dojść do Lobuche, przespać się do jutra i zobaczymy co dalej.
Szlak idzie właściwie po płaskim, ale nie chce się kończyć.
W oddali widać piękną piramidę Pumori. A ja wypatruję tego Lobuche jak zbawienia.
W końcu jesteśmy. Znajduje sie tu kilka hotelików, ludzi mnóstwo, czemu nie ma sie co dziwić. Jest szczyt sezonu. I nie ma wolnych miejsc. Rafał spotyka znajomych, którzy sa tu w piątkę i maja pokój. Jest więc zatem nadzieja, że prześpimy sie z nimi.
Czekając na rozwój sytuacji podchodzę jeszcze około 100 metrów w górę, licząc, że pomoże mi to w aklimatyzacji.
Po zejściu na dół, okazuje się, że owszem miejsce jest, ale nie dla wszystkich. Znaczy wspomniana piątka zgodziła się, że mogą nas przyjąć, ale tylko dwie osoby. No i ja mam sobie sam szukać noclegu. Czuję się już zupełnie paskudnie, nie mam siły protestować. Dla mnie 7 czy 8 osób w pokoju to już różnica niewielka. Jeszcze łudziłem sie, że skoro razem przyjechaliśmy to razem coś znajdziemy. Ale dostałem jasny przekaz, że my miejsce mamy, a ty idź sobie poszukaj. Fajnie. Naprawdę fajnie.
W trzeciej z kolei lodży gospodyni mówi, że coś dla mnie znajdzie. Prowadzi mnie do malutkiego pokoiku 2 na 2,5 metra, które niemal w całości zajęte jest przez wielką dwupoziomową pryczę. Na pryczy leży młoda dziewczyna, nie wygląda najlepiej. Ja zaś czuję sie chyba jeszcze gorzej, bo przez kolejne 3 godziny konwersuję z Irlandką. I to pomimo znikomej znajomości angielskiego. NIe pamiętąłem kolejnego dnia o czym i jak rozmawialiśy. Dziewczyna od kilku dni nie może spać. Jest z kilkoma przyjaciółmi, dzis poszli w stronę bazy pod Everestem. I tak ją tu zostawili. Nieźle. Wracają i okazuje się, że nie pomieścimy sie razem. Co prawda nie widzę problemów, ale oni widzą. Znów nie mam siły by protestować. Ide do gospodyni, pokazuje mi miejsce w jadalni. Mam tu spać. Niestety dopiero można się rozłożyć, kiedy pójdą stąd westmeni z organizowanych grup. A ci siedzą i siedzą. Kolejne piwo, jakieś whisky, toasty, śpiewy. Obłęd. Przed oczami mam ciemno, kręci mi się w głowie. Dopiero długo po 22 w jadalni robi się pusto. Wtedy to szerpowie, zatrudnieni przy obsłudze takich grup rozstawiają stoły, rozkładają koce. Gospodyni z pomocnikami przynosi wielki gar ryżu. Wszyscy jedzą dal-bhat. A potem spać. Miałem nadzieję, że po tak długim i upojnym wieczorze nie będzie zbyt wczesnej pobudki. Niestety. Już około 5 rano zostajemy zbudzeni. Stoły wracaja na swoje miejsce. Za chwilę zaczynaja się schodzić trekkersi. Gospodyni, widząc moje nieprzytomne spojrzenie, prowadzi mnie do pokoju, który właśnie zwolnili ci co poszli jeść śniadanie. W końcu zasypiam.
Tego dnia: 9 km, 700 metrów w górę i 100 w dół.