7 sierpnia 2013
Norddal latem. W góry po raz drugi.
Po dniu spędzonym na odpoczynku po poprzednim spacerze, licząc na łaskawość pogody znów ruszamy w góry. Tym razem cel mamy honorny, najwyższy szczyt w całej okolicy, zwie się Torvløysa i mierzy coś koło 1850 metrów. Startujemy, w trójkę z Magdą i Kaśką, z farmy Herdalssetra.
Pogoda delikatnie się poprawia. Znaczy przestało padać i delikatnie odsłoniła się dolina.
Szybko poznajemy specyfikę tutejszych gór. Pierwsze 500 metrów podejścia porośnięte jest jakimś mchem. Po 10 minutach woda radośnie chlupie w butach. Szlaku nie ma. Była jakaś ścieżka, ale się skończyła. Idziemy na wyczucie. O to akurat nietrudno, Przed nami szczyt zwieńczony całkiem pionowymi skałami. Trzeba jakoś to strawersować i wejść na grzbiet. Potem powinno być łatwiej. No i nie będzie mchu. 😉 Pewien komfort psychiczny dawała miejsowa specyfika. Czyli ciemno robiło się przed północą. Dawało to dużo czasu na całą wędrówkę.
Za naszymi plecami cały czas sterczy Horregga. Z dołu nie sposób uwierzyć, że da się na nią wejść. Ale ponoć się daje i to nawet nie jest takie trudne.
Dochodzimy w końcu na grzbiet. Cieszymy się z wejścia w krainę skał. Będzie trochę bardziej sucho.
Jednak grzbiet też okazał się niespecjalnie prosty, trzeba było jakoś obchodzić bokami, wszędzie śliskie skały. Kilka razy trzeba było się wycofać z racji trudności. Dla nas pochyła płaska skała, porośnięta mchem ( tu też niestety rósł! ) i do tego ociekająca wodą była nie do przejśćia.W końcu dochodzimy do początku wąskiej i całkiem powietrznej grani. Tu już trzeba iść ściśle granią, po bokach tylko widoki 😉
Pogoda była stabilna, słońce świeciło, ale niestety w sąsiedniej dolinie.
Ruszamy granią. Z początku prosto i łatwo.
Z lewej cały czas ogromna Horregga.
Wyglądało to jak Orla Perć, tylko bez łańcuchów i szlaku. Szlak zresztą wydaje się zbędny. Grań ma 1-2 metry szerokości i nie sposób pobłądzić. Znaliśmy relację poprzednich zdobywców, że będzie miejscami trudno.
No i jest. Miał być „big stone”. I jest. Jakiś półtorametrowy pionowy uskok. Obejśc się nie da. Pionowo. Samemu trudno. Pierwszego trzeba na ów kamiem wepchnąć. No i zostałem szybko i skutecznie wepchnięty na górę. Ostatniego zaś trzeba było wciągnąć. Tu już zająłem się robieniem widowiskowego zdjęcia. 😉 Mieliśmy nadzieję, że większych trudności już nie będzie, bo nie wyobrażaliśmy sobie, że da się tędy zejść.
Na szczęście za chwilę grań się rozlała na kilkanaście metrów. Zrobilo się łatwo. I chmury się podniosły.
Już widać szczyt. Jeszcze jakieś 30 minut.
Jesteśmy. Uff… 1850 metrów. I tyle do zejścia. No nic. Lepiej jeszcze o tym nie myśleć. Teraz odpoczynek.
Nie byliśmy sami na górze.
Zaczynamy schodzić. Setki metrów zejścia po ruchomym i stromym skalnym rumoszu.
Trochę męczące, zwłaszcza psychicznie, bo trzeba było uważać na każdy kolejny krok.
A w oddali, nad fiordem, oczywiście słońce.
W końcu pojawiło się i u nas.
Jeszcze kilka godzin zejścia.