10-11 sierpnia 2013
Szkocja. Loch Lomond.
Przyleciałem tu prosto z Oslo. Pierwsze wrażenie znad Edynburga – o, słońce!
Potem lądowanie w Edynburgu, szukanie MegaBusa, który miał mnie zawieźć do Glasgow. Trochę to trwało, a to z racji mojego mało komunikatywnego angielskiego. W końcu jest autobus, stał 300 metrów dalej w zupełnie innym miejscu. Jadę. Nocleg w hostelu w Glasgow i rankiem szybki pociąg do Balloch, nad brzeg jeziora Loch Lomond. Plan był ciekawy. Wypożyczyć rowery i przejechać się dookoła Bena Lomonda. Niestety, po godzinie pedałowania, okazało się, że nogi się zbuntowały, dwa wyczerpujące spacery w norweskich górach właśnie zaprocentowały. No nic. Wróciliśmy do Balmaha i żeby nie było tak tragicznie, wybraliśmy się na niewielką górkę, która wyrastałą zaraz za miasteczkiem.
Ludzi jakoś dużo, chyba dlatego, że weekend.
Pogoda oczywiście szkocka. Czyli dużo chmur, przelotnie potrafi popadać, a wręcz zlać deszczem, do tego porywisty wiatr i zimno. Czase tylko na chwilkę błyśnie słońce. Biedni ci Szkoci.
Szczyt udało się zdobyć. Miał zawrotną wysokość, bo coś koło 350 metów npm. Ale to był sukces, bo dostępu do niego broniło stado rozwścieczonych baranów.
Na górze akurat czekał na nas bardzo silny wiatr z obfitą ulewą, toteż nie na patrzyliśmy się na widoki.
Szlaki tu bardzo dopracowane.
Nawet odsłonił się na pożegnanie Ben Lomond. W sumie, kiedyś już na nim byłem…
A to wczorajszy pipant. Wygląda lepiej niż na swoje 350 metrów 😉