Dzień czwarty – Idziemy czyli kolorowy zawrót głowy
24.04.2024
Dhap – Bhulhule
Rano rzucam się do okna. Widać ten Everest czy nie? No nie… Coś blado i niezbyt przejrzyście. Ale coś widać. Ośnieżone wielkie szczyty. Szybki rzut oka na mapę i to 6-7 tysięczniki. Niby pięknie, ale tak z tyłu głowy wisi myśl, że z tego miejsca panorama bywa znacznie rozleglejsza. No nic, to przecież początek pierwszego dnia w górach. Spokojnie, emocje i atrakcje trzeba stopniować, będą później lepiej smakować.
Po śniadaniu ostatnie pakowanie i nie ma wyjścia, Trzeba ruszać. Dziś etap rozruchowy. Wpierw trochę w dół a potem spokojnie lekko pod górę aż do naszego miejsca docelowego, czyli osady Bhulbhule. I zarazem widokowy, bo prowadzi cały czas grzbietem, z którego potencjalnie cały czas powinno być widać góry aż po horyzont. Z Everestem, Lhotse i Makalu włącznie. No zobaczymy.
Pogoda łaskawa. Słońce, błękit. Choć widoki giną w nieprzeźroczystym powietrzu.
Z pierwszymi krokami czuję wzrastający entuzjazm. Naprawdę tu jestem i naprawdę idę sobie górskim grzbietem w Himalajach. Bardzo przyjemne uczucie. Po kilkunastu minutach powitalny entuzjazm na szczęście przygasa i zaczyna się zwykła proza górskiego życia. Słońce zaczyna palić, na pierwszym podejściu lekka zadyszka… Mijamy pierwsze rododendrony. To także, dlatego chciałem przyjechać wiosną. Tyle się nasłuchałem o bajecznych widokach kolorowych kwitnących rododendronów… I jest pierwsze ukłucie gdzieś w środku. Bo wygląda na to, że się spóźniliśmy. Kwiaty mocno przekwitnięte, większość już wręcz opadła na ziemię. No nic, staram sobie to bagatelizować. To drobiazg. Są przecież taaaakie GÓRY! Owszem, będzie się czym pocieszyć. Choć tak trochę szkoda…
Cały czas idziemy drogą. Zwykła gruntowa, po której raz na jakiś czas przejedzie jakieś auto. Czasem bardziej kamienista a czasem pokryta kilkucentymetrową warstwą pyłu. Półgodzinne ostrzejsze podejście doprowadza nas do wioski Jhapre /2930m/, gdzie stajemy na dłuższy postój. Siadamy przy jednej z kilku lodży w wiosce. Skromna, bo i okolica niezbyt turystyczna. Może jeszcze nie, ale potencjał posiada spory. Z nami dziś wyszło ledwie kilku innych turystów. Zamawiamy obiad i oddajemy się nicnierobieniu. Regułą jest to, że na zamówione jedzenie poczekamy pewnie około godziny. Wcale to nam nie przeszkadza. Można poleżeć, odpocząć.
Obok nas znajduje się niewielka stupa i dla zabicia czasu idę sobie w jej kierunku. Chwilę też włóczę się po wiosce, by wrócić akurat na obiad.
Posilony zupą pomidorową, która okazała się być całkiem jadalna zbieramy się do wyjścia. Mamy już ponad połowę trasy za sobą. Choć teraz będzie mniej lub bardziej pod górę.
Wchodzimy do lasu. I… To musi być zaczarowany las. Bo wszędzie są rododendrony. I do tego kwitnące! Wygląda to obłędnie. Tempo znacząco siada, bo każdy przystaje i nie może się napatrzeć. A do tego nieodzowna sesja zdjęciowa… Idziemy i kręcimy głowami we wszystkich kierunkach. Nie jest łatwo się przyzwyczaić do takiego natłoku piękna. I wszystko w myśl zasady. Kiedy wydaje się, że ładniej już być nie może, za zakrętem jest jeszcze ładniej. Jesteśmy na wysokości około 3200m. Wygląda na to, że im wyżej tym rododendrony są w coraz lepszej formie. W pełnym rozkwicie.
Wychodzimy z lasu wracając znów na grzbiet. A sam grzbiet porośnięty trawą przypomina bardziej jakieś połoniny niż Himalaje. Nie powiem, żeby to nas smuciło. Widoków dalekich nie ma, wszystko ginie w jakieś nieprzeźroczystości, mgiełce czy dużej wilgotności w powietrzu. Ale co tam widoki, pierwszy plan zdecydowanie wynagradza cały wysiłek. Pięknie jest!
W pewnym momencie ktoś żartem mówi, że skoro piękną połonina jest, ośnieżone szczyty na horyzoncie są, kwitnące rododendrony również to tylko brakuje pięknego wielkiego jaka. Nawet pięć minut nie minęło jak za kolejnym zakrętem pojawia się wspomniany jak!
Zamurowało nas na dłuższą chwilę. A potem jak machnął ogonem i stanął nam naprzeciw. Chcieliśmy minąć i iść dalej. Bir jednak zasugerował, by go nie drażnić, bo to wielkie i niebezpieczne zwierzę. No to tak czekaliśmy co zrobi jak, a jak czekał na to co my zrobimy. W końcu znudziło się mu to czekanie. Wolnym i dostojnym krokiem począł oddalać się drogą. Niestety w naszym kierunku, zatem przez kilka kolejnych minut szliśmy posłusznie za jakiem przewodnikiem.
W końcu jak poszedł sobie gdzieś w krzaki a my spokojnie kontynuowaliśmy nasz spacer. Po krótkiej przerwie rododendrony zaatakowały ze zdwojoną siłą. Teraz to już była przesada…
Aż w końcu pomiędzy kolorowymi kwiatami pojawiły się zabudowania. To osada Bhulbhule. Nasz dzisiejszy nocleg.
Widać, że turystyka tu dopiero raczkuje. Na potrzeby turystów zaadaptowano budynki gospodarskie i inwentarskie. I o ile jadalnia z obowiązkową kozą na środku była skromna, ale w porządku, to nasze posłania były dość obskurne, nawet jak na warunki nepalskie i nasze spore doświadczenie w spaniu gdziekolwiek. Mi się trafił pokoik bez okna i bez światła, za łóżko robiła zbita z desek platforma. Nie wiem, czy był tam materac, nie nie byłem w stanie powiedzieć o czystości, bo było ciemno. Zresztą może lepiej byłoby nie zapalać światła, po co się stresować i złudzenia tracić 😉
Połowę pokoju zajmowały ułożone do sufitu jakieś worki. No nic. To tylko jedna noc.
Zrobiło się ciemno i temperatura znacząco spadła. W nocy pewnie bliżej zera się zrobi, ale byliśmy na to przygotowani. Po coś jednak zabraliśmy te ciepłe śpiwory…
Kolacja była jednakowoż całkiem zjadliwa. Pobudka jutro przed wschodem słońca, bo będziemy polować na piękne widoki z rana.
________________________________________________________________________________________________________________
Podsumowanie
ETAP 1
Dhap /3000m/ – Bhumbhule /3360m/ – 16,5 km, 850 metrów górę i 480 metrów dół.