Dzień dziewiąty – Wędrówka z mułami czyli pomiędzy starą a nową drogą.
29.04.2024
Bupsa /2350m/ – Phakding /2270m/
Rano bez zmian. Czyli bardzo i nieprzejrzyste powietrze. Gdzieś na horyzoncie bieleje niewyraźny prawie ośmiotysięcznik Gyachung Kang. Prawie, bo brakuje nieszcęśnikowi 48 metrów. Ma za to zacnych sąsiadów, Cho Oyu i Mount Everest. Tych nie widać, ale mamy nadzieję już za kilka dni będziemy mogli ujrzeć.
Na początek czeka nas dziś powolne, aczkolwiek długie podejście. Ponad 600 metrów. Staramy się iść dawnym szlakiem, choć czasem nie jest to możliwe, bo nową drogę poprowadzono śladem starej ścieżki. Drogą może idzie się wygodnie, ale niestety w towarzystwie przejeżdżających od czasu do czasu aut i kłębów kurzu unoszącego się wokół. Droga zmienia tu wszystko. Znacząco mniejszy ruch turystyczny, a także z racji innego przebiegu odcięcie od przyszlakowych lodży i herbaciarni. Te albo opuszczone straszą pustką albo walczą jeszcze o przeżycie. Mijamy tablice kierujące nas do nieodległych lodży, a czy ktoś tam dociera to już inna sprawa. Co ciekawe, ten sam problem mieli pod Annapurną. Tam podobna drogę zbudowano jakieś 10 lat temu. Też zaowocowało to nagłym zmiejszeniem ruchu turystycznego. Nic dziwnego, bo zamiast spacerów spokojną ścieżką w pięknym lesie czy kamiennym zboczu, trzeba było iść szeroką drogą po kostki w pyle. .Bez żadnego cienia, w halasie przejeżdżających co chwili aut. Miejscowi wpadli na prosty pomysł i zaczęli wytyczać i budować alternatywny szlak na turystów. Często prowadził on drugą stroną doliny, co znacząco poprawiało komfort treku. Obecnie niemal cała trasa wokół Annapurny pokryta jest siecia dróg alternatywnych i można tam bez problemu wędrować.Tak czy inaczej szliśmy cały czas do przodu. Choć często była to sceneria jak z kamieniołomów. Ten odcinek drogi zostal ukończony w zeszłym roku.Choć po prawdzie ukończona została tylko sama przejezdność. Nad nami sterczały niezabezpieczone bloki skał ważące setki ton mogące w każdech chwili poleciec w dół. Trzeba było iść i liczyć na to, że nie okażemy się aż takimi pechowcami.
Pierwsze podejście już za nami, teraz opadający lekko w dół wyciętą drogą w stromym skalistym zboczu. Pamiętałem to miejsce w poprzedniego razu. Wtedy to była wędrówka magicznym lasem rododentronów. Ależ mi było szkoda tamtych chwil i tamtego lasu… Mocno wcinaliśmy się w boczną dolinę, gdzieś przed nami w tej mgle powinno być Namche Bazaar.
Pod koniec trawersu pochodzi do nas stara ścieżka. Smutny widok.
Dotarliśmy do Paiya. To na chwilę obecną ostatnia miejscowość do której dochodzi droga. W zwiazku z tym wyrosło tu sporo hotelików, miejsc gdzie składowano wszystkoe wwożone i zwożone towary a także ogrodzone wybiegi dla mułów.Butle gazowe, puste bezko po piwie…
Dotarliśmy do konca drogi, który to wyznaczała ekipa z młotem pneumatycznym wgryzajaca się w skale.
Wkraczaliśmy na dawną ścieżkę z pewną ulgą. Powinno być teraz lepiej. Zaraz na początku widać było przygotowania do budowy. Minęliśy kilka rozebranych bodynków. Wszystkie deski poskładane leżały obok, kamienie z podwaliny róónież. Tu nie ma odpadów. Wszystko to jest do ponownego wykorzystania. Chałupa pewnie powstanie w innych miejscu..Z drugiej strony doliny widać było wyrżniętą w skalistym zboczu linię drogi, którą szliśmy godzinę, dwie temu.Doszliśmy do grzbietu i ujrzeliśmy ciąg dalszy naszej doliny. Po prawej można było dostrzec pas startowy w Lukli. Chwilę odpoczynku przerwał nagły huk. Po chwili pod nami pojawił się wieki obłok dymu i kurzu. Okazało się, że drogę w tym miejscu budują z dwóch stron. Mają rozmach… Miało być lepiej a chyba nie było. Bo od momentu kiedy droga się skończyła szlakiem rządzą karawany mułów i osłów. A cały szlak jest obsrany jak najbardziej zapuszczona obora. A mijanie się z karawana na wąskiej przepadzistej ścieżce wyzwala niewątpliwie duże emocje. Moze akurat tak trafiliśmy, ale byliśy na odcinku gdzie mijały sie karawany z dwóch stron. Muł decydowanie miały pierwszeństwo, a my staliśmy w najprawdziwszych korkach. Najważniejsze było, by znaleźć sensowne i bezpieczne miejsce. I koniecznie od strony zbocza. Bo chwila nieuwagi i można było zostać pomiędzy przepaścią a całą obładowaną karawaną. Nic przyjemnego, choc pewnie można byłoby to zaklasyfikować jako sport ekstremalny. Pod ścianą było też gorąco, bo można było zostać wgieconym w ścianę. Ale chyba lepsze to niż swobodny lot w dół. Muly niosą też butle z gazem, stąd szybko nazwałem to nepalskim gazociągiem.
W takich to okolicznościach zaliczyliśmy długie i strome zejście. mijane karawany opóźniły nam to o dobrą godzinę.
Zostało nam ostatnie podejśćie do wioski Chaurikarka..Było już późno, byliśmy też już mocno zmęczeni. Zwłaszcza przebijaniem się przez karawany.W końcu widać pierwsze zabudowania wioski. Co za ulga.
Chaurikarka to ostatnia wioska przed połączeniem ze szlakiem z Lukli. Chcieliśmy tu spać, by jeszcze choc przez jeden wieczór cieszyć się spokojem, bez tłumów idących nieprzebraną ławą z Lukli.Wioska wyglądała na bogatą, Obejścia zadbane, duże murowane budynki, lodże… Jakież było nasze zdziwienie, jak okazało się, że żadna z lodży nie jest czynna. Bo mało ludzi i się nie opłaca…
Nie pozostało nam nic innego jak zarzucić plecaki i iść do kolejnej wioski. Słońce już zawsło, zaczęła się szarówka. Czekało nas 45 minut marszu i niewielkie choć strome podejście po schodach. Weszliśmy na szlak idący z Lukli i tu już inny świat. Piękne, kolorowe murki mani, zadbana brukowana droga.Pięć minut dalej i byliśmy w Phanding. Tu na szczęście nie było problemów z miejscem.Cóż. Cywilizacja. Nawet ciepła woda w prysznicu była. I pyszna kuchnia…