Dzień szósty – Pikey Peak czyli pierwszy atak szczytowy.
26.04.2024
Pikey Peak Base Camp /3730m/ – Junbesi /2680m/
Rok temu, przeglądając informacje przez wyjazdem przypadkiem natknąłem się na wzmiankę o Pikey Peak. Otóż miał być to fantastyczny punkt widokowy, leżący blisko Everestu. Ponoć zresztą była to ulubiona panorama Edmunda Hillarego, pierwszego zdobywcy najwyższej góry świata. Poczytałem więcej i pomyślałem, że warto byłoby tu się znaleźć przy okazji planowanego treku pod Everest. Niestety dowiedziałem się o tym już po kupnie biletów i rozpisując trasę nie było jak zmieścić tego szczytu. Koniec końców wyjazd musiałem przełożyć o rok, więc przy planowaniu tegorocznego wyjazdu ochoczo wróciłem do pomysłu odwiedzenie Pikey Peak.
Z dostępnych informacji z internetu wynikało, że to bardzo nowy i coraz bardziej promowany cel krótkich i niewymagających trekkingów. Faktycznie, w siedem dni można zorganizować całkiem ciekawą wycieczkę i „zaliczyć” szczyt o wysokości powyżej 4000 metrów. Zatem nasz trek „Trzy Przełęcze” połączyliśmy z częścią treku „Pikey Peak” i częścią starego szlaku lądowego Jiri – Namche Bazaar. Za takim planek przemawiało uniezależnienie się od kapryśnych lotów do Lukli a przede wszystkim zdobycie dobrej aklimatyzacji przed rozpoczęciem bardzo wymagającego treku „Trzy Przełęcze”. No i obejrzenie sobie ponoć cudnego widoku na nawet sześć ośmiotysięczników. Brzmi doskonale!
Pobudka o 3:45. Środek nocy. Ciemno i zimno. Zbieramy się szybko i wychodzimy kwadrans po czwartek. Co ciekawe jako jedni z ostatnich, bo nad nami widzimy już światła latarek kilku grup. Do podejścia jest niby niedużo, bo 300 metrów niebyt stromego terenu. Temperatura zdecydowanie poniżej zera. Idzie się dobrze do momentu jak dochodzimy do grzbietu, gdzie uderza w nas lodowany i porywisty wiatr. Krok za krokiem, oddech mocno przyśpieszony. Ciężko, ale z każdym rokiem bliżej a i aklimatyzacją będzie lepsza.
Powoli ciemność przechodzi w szarówkę i w górze zamajaczył nasz wierzchołek!
Na szczycie jest już kilkanaście osób. Wiatr jest bardzo silny i momentalnie nas wychładza. Nawet trudno usłyszeć własne mysli, slychać tylko ryk wiatru i łopot targanych przez niego flag modlitewnych.Ale, ale… Chwila oszołomienia mija, założona dodatkowa kurtka, czapka i rękawiczki. Oddech wyrównany i można skupić się na tym co widać. A widać! W oddali rozpoznajemy Everest, Lhotse i Makalu. Taka powtórka z wczoraj. Ale w nieco innej, wysokogórskiej scenerii..
Po lewej stronie zauważam niepozorny, ledwo wystający nad chmurami szczyt.
Nie ma wątpliwości, to Kandzendzonga. ze swoimi czterema wierzchołkami. Oddalona od nas o 166 kilometrów.
Makalu już znacznie bliżej, bo w odległości 74 kilometrów.I jeszcze ciut bliższy Everest z Lhotse.Pojawia się pierwszy widoczny promyk słońca! Tym szczęśliwcem jest siedmiotysięcznik Gauri Shankar.Ale my też się w końcu doczekaliśmy. Zaraz może będzie cieplej…
Słońce przyjemnie rozlewało się dookoła
Szczyt już pustoszał, zatem pojawiła się okazja, by zrobić sobie grupowe zdjęcie.
Grupa już zaczęła zejście, ja jeszcze chciałem zostać, by przez te kilka minut nacieszyć się samotnością na szczycie.
W końcu i ja ruszyłem w dół. Palce miałem zupełnie zgrabiałe. Wystarczyło, że na kilkanaście sekund zdjąłem rękawiczki. W dół jednak idzie się znacznie lepiej 😉Pikey Peak posiada dwa wierzchołki, na szczęście ten drugi trawersujemy z lewej strony. Widoki cały czas się trzymają, choć niestety powtarza się sytuacja z wczoraj, że bardzo szybko niknie wszystko w takiej półprzeźroczystej mgiełce.. Zejście było strome po ułożonych z kamieni stopniach. Wpierw poprzez zarośnięty stok, a potem wyszliśmy na odsłonięty teren W dole już widać przełęcz, miejsce naszego śniadania i upragnionego odpoczynku.
Zeszliśmy ostatni, więc w tej wypasionej lodży jadalnie okupowała jedna duża grupa. Nie zmartwiło to nas zupełnie, bo preferujemy nieco mniejsze lokale, z domową atmosferą.Sto metrów dalej stał stary drewniany dom, gdzie znakomicie nas ugoszczono. Pyszne i ciepłe jedzenie i bardzo gościnni gospodarze. A sama osada miała jak najbardziej charakter rolniczy, a turyści są tylko dodatkiem. Być może na przestrzeni kolejnych lat się to zmieni, jeśli trek zostanie spopularyzowany. W każdym razie cieszymy się z faktu, że jednak turystów tu jeszcze nie ma zbyt duzo.Długa była to przerwa, ale tak po zjedzeniu ciepłego śniadania i wlania w siebie gorącej herbaty wszyscy poczuli senność. Co się dziwić, wstaliśmy wszak o barbarzyńskiej porze. No ale w końcu trzeba było ruszać, bo mamy przed sobą jeszcze kawał drogi. I niestety początek to solidne trzystumetrowe podejście.Początek był najgorszy. Strome stopnie wijące się zakosami.
Szliśmy grzbietem. Minęliśmy po drodze kilka ogrodzonych kamieniami i sterczącymi drzewcami miejsc, służących do grzebania zmarłych. Ciała był tu wynoszone, zostawiane w środku i resztę czyniła przyroda…
UUff… W końcu koniec podejścia. Teraz, po kolejnym odpoczynku zaczynamy długie zejście w dolinę. Przed nami widać pnącą się zakosami drogę na przełęcz Lamjura. Pamiętam ją z mojego pierwszego wyjazdu, właśnie tamtędy szedłem w stronę Namche Bazaar. Jak zejdziemy w dół do doliny to wejdę na znaną mi ścieżkę. Ciekawe tylko co z tego co zapamiętałem rozpoznam.Ale wcześniej tradycyjny las z równie tradycyjnymi rododendronami. Chociaż nie, bo tu kwitły na czerwono.Ścieżka nawet wygodna, niezliczone zakosy w dół.
Zejście nie chciało się skończyć, nogi już krzyczały o jakiś postój i zmianę trasy. W końcu przekraczamy potok i jesteśmy w dole doliny. Po chwili dochodzimy do drogi z przełęczy. Akurat na herbaciarnię. Z tej okazji oczywiście robimy długi postój na lunch. Należy nam się!Jeszcze 5-6 kilometrów i z 500m zejścia. Powinno być łatwiej, bo drogą. Mijamy chyba ostatnie na dziś rododendrony. Ale za to wyjątkowo w urokliwym połączeniu z drewnianym niebieskim mostkiem.
Nowa droga, po której idziemy niestety jest fatalna. Wyłożona kamieniami na sztorc, ciężko się na na tym stawia stopę, bo od razu leci w dowolną stronę. Zupełnie nam nie leży ta „nowoczesność”
Toteż staramy się iść trochę bokiem, trochę na skróty.
A najlepiej znajdować starą drogę, która zdecydowanie lepiej nam pasuje. Tm troche mi szkoda, że ta wąski, zarośnięty kamienny trakt odchodzi w przeszłość. Przez setki lat to był główny szlak łączący krainę Szerpów z resztą Królestwa Nepalu. Tędy chodzili porterzy noszące całe zaopatrzenie w obie strony. Tak, teraz będzie łatwiej. Droga jezdna, szybkość i łatwość transportu. Ale tak po prostu coś tak szkoda, że ta nieuchronna zmiana pożera stare czasy…W nogach czuliśmy dzisiejszą trasę, a ostatnie kilometry dłużyły się niemiłosiernie. W końcu doszliśmy do grzbietu, za którym powinniśmy już zobaczyć Junbesi. Dawny szlak trawersował strome zbocze i schodził do wioski. Niestety nasz przewodnik pokazał nam, żeby iść drogą. To nie mogło się nam spodobać. Raz, że bardzo źle się nią idzie, a co gorsza, droga zakosami wiła się teraz do góry podchodząc w pionie około 100 metrów. A to była ostatnia rzecz, na którą mieliśmy ochotę. Przewodnik wspomniał, że dawny szlak na jakimś niewielkim odcinku jest zniszczony przez osuwisko i nie da się przejść. Co było robić. Zdobyliśmy się na ostatni wysiłek i ruszyliśmy. Podejście w końcu się skończyło i teraz do wioski tylko w dół. Mijamy klasztor buddyjski.Z mapy wynikało, że droga dużym zakosem schodzi do Junbesi, a nam nie chciało się tyle iść, więc puściliśmy się jakąś miedzą, potem ścieżką, przez jakieś podwórka prosto w dół.
W końcu jesteśmy. Wygodna lodża, obiad zamówiony. Można odpocząć, odespać to dzisiejsze wczesne wstawanie i w sumie dość forsowny dzień. Ale zeszliśmy niżej i powinno być trochę łatwiej.
________________________________________________________________________________________________________________
Podsumowanie
ETAP 3
Pikey Peak Base Camp /3740m/ – Junbesi /2680m/ 14,1 km, 720 metrów górę i 1765 metrów dół.