Dzień czternasty. Broad Peak BC czyli oczekiwania ciąg dalszy. 16 lipca 2018 r.
Pobudka przed wschodem. Wyglądam z ciekawościa i nadzieją na WIDOK. No niestety. Szaro, słońca nie ma. K2 zasnuty chmurami. No to nie pozostaje nic innego jak zakmnąć namiot i wtulić się w śpiwór. Do śniadania jeszcze z póltorej godziny, trzeba to wykorzystać. Drugie wyjście z namiotu niewiele zmienia w kwestii widoczności. Niby nawet sporo błękitnego nieba, chmur też jakoś mniej. Ale to jednak nie jest to.
Po śniadaniu przepakowujemy się nieco. Idziemy na jeden nocleg do bazy pod K2, zatem nie trzeba wszystkiego nieść ze sobą. Jutro wieczorem będziemy tu z powrotem.
Mamy dziś do przejścia jakieś 5 godzin. Nie śpieszymy się z wyjściem. Wychodzimy dopiero około 11:00. W międzyczasie pogoda się pogorszyła. Ciemne chmury rozpełzły się po niebie i zawisły nad nami.
Idziemy. Wpierw czeka nas przejście przez główny potok płynący środkiem lodowca Godwen Austen. Aby jednak do niego dojść wpierw musimy się wdrapać na niewielką górę lodową. No jest trochę ślisko. Trzeba ostrożnie stawiać stopy, a w razie potrzeby rąbać butem odpowiedni stopień. Pod górę łatwiej.
Zaraz potem schodzimy do potoku. Płynie on głębokim jarem wytopionym w lodowcu. Wygląda całkiem groźnie, bo donośny szum przelewających sie mas wody słyszymy aż za dobrze.
Karim kieruje nas w miejsce gdzie bez wielkiego trudu przeskakujemy na druga stronę. Teraz ostro do góry. Po kilku minutach wychodzimy z kanionu i wracamy na płaski lodowcowy rumosz.
Idziemy moreną boczną. Zerwał się silny wiatr. Niestety wieje prosto w oczy. Idzie się bardzo ciężko i do tego powoli. Krok za krokiem. Wiatr nie słabnie, mamy go już dosyć. Jest zimno. Czasem trochę miejscami się rozwiewa. Ale trwa to chwilę i znów chmury szczelnie zasłaniają co lepsze widoki. Tempo bardzo słabe. Minęła piąta. Z mapy wynika, że do bazy pod K2 raczej dziś nie dojdziemy. Jakoś nam z tego powodu nie jest przykro. Powoli mamy dosyć i rozglądamy się za miejscem na nocleg. Lodowiec mamy czas po lewej stronie.
Widzę siedzących na kamieniach tragarzy. To już musi być koniec na dziś. Niestety idziemy dalej. Trudno tak wykrzesać więcej sił. Nie wiem skąd ta niemoc. Choć w sumie przekroczyliśmy 4800 metrów. Jest już dobrze po 18, kiedy widzę jak czołówka przystaje i siada. Dochodzę do tego miejsca i słyszę, że tu się rozbijamy. Co za ulga. Jesteśmy pod Broad Peakiem. W jednym z miejsc gdzie stawiane są bazy wspinaczy. Okazuje się, że nie ma tu jednego miejsca, gdzie rozbijana jest baza. Panuje tu pełna dowolność. Nam to miejsce jak najbardziej pasuje. Padam bez sił w namiocie. Szliśy tu ponadsześć godzin i do bazy pod K2 ponoć jeszcze ze 2 godziny. Ech… Herbata po kilkunastu minutach trochę przywraca mi życie. Z kolacji jednakowoż rezygnuję. I także z wieczornego posiedzenia w namiocie kuchennym. A słyszę, że rozkręca się niezła zabawa. Tragarze śpiewają, klaszczą i walą w bębny do rytmu. Nasi podejmują rękawicę i śpiewają przeróżne piosenki. Od szant po szlagiery ogniskowe. Pakistańczycy także śpiewają i klaszczą razem z nami. Raz ich przyśpiewka, potem nasza. Głośne odgłosy zabawy długo niosą się po dolinie. Ja wszystko słucham z namiotu, nie czuję się dziś za dobrze. Zasypiam…