Dzień dziewiąty. Paiju czyli ciężkie jest życie kozy na Baltoro . 13 lipca 2018 r.
Wstawanie przez świtem jest nieludzkie. Zwłaszcza na wakacjach. Chwilę po ubudzeniu kotłują się jeszcze bardziej radykalne myśli. Najtrudniej wyjść ze śpiwora. Wiem dobrze, by zrobić to od razu, bo im dłużej będe leżał, tym więcej będę myślał o tym, że powinienem wstać. Zatem przerywam to cierpienie i zrywam się zdecydowanie. Zimno. Co za odmiana po wczorajszym przegrzaniu. Zanim skończyłem się pakować zrobiło się już jasno. Śniadanie przebiega w lekko milczącej atmosferze. Koniec końców chwilę po 7 rano ruszamy. Patrząc się w górę mam wrażenie, że pogoda nie odpuszcza. Niebo nad nami błękitne. Chwilowo jest dobrze, bo nie dość, że pora wczesna to jeszcze idziemy w cieniu. Co za ulga.
Na wschodzie cały czas ładnie, ale jak odwróciłem się do tyłu, to… lekkie zaskoczenie. Na horyzoncie kłębią się sine, ciemne chmury. Droga mozolnie prowadzi wdłuż rzeki, cały czas po płaskim.
Zanim wyszliśmy z cienia dopędziły nas chmury. Pomimo braku słońca, idzie mi się dziś ciężko. Zapewne wynika to z przegrzania podczas wczorajszego dnia. A może też organizm się buntuje przed wysiłkiem? Heh, wyjścia nie ma. Trzeba iść. Z podziwem obserwuję mijającego nas tragarza niosącego ogromny, wielkości skrzydła drzwiowego, panel słoneczny.
Zbocze po naszej stronie rzeki zrobiło się bardziej strome, zatem oznacza to wspinanie się w górę i w dół i w górę… W pewnym momencie dociera do mnie, że znów jest gorąco. Fakt, chmury się rozwiały. Wracamy do wczorajszej normy promieniowania słonecznego. Ponad 30 stopni w cieniu, którego oczywiście nie ma.
Kamienie, piasek, szeroka dolina. Czuję sie jak na patelni. Mijają nas tragarze Chińczyków, którzy spali z nami w Jhula. Jest też człowiek prowadzący dwie kozy. Możliwe, że jedna jest nasza, a druga przynależy do grupy chińskiej. Cóż. Prowadzenie kozy to dwie korzyści za jednym zamachem. Raz, że nie trzeba dźwigać, bo idzie sama. Dwa, jest pewność, że mięso, które będziemy za kilka dni jeść, będzie świeże.
Później obserwacje się potwierdziły. W górę ruszało tyle kóz ile szło grup trekingowych. Jak były grupy większe lub bardziej zasobne w fundusze, to kóz było więcej. I co ciekawe, były one prowadzone przez jedną osobę. Jakby w Askole najmowano opiekuna, który miał za zadanie doprowadzenie kóz na lodowiec Baltoro. Smutny był zatem los kóz. Szły na lodowiec i widok na K2 był najczęściej ich ostatnim obrazem, które widziały. Mieliśmy nadzieję też dojść pod K2, zobaczyć i jednak, w przeciwieństwie do kóż, wrócić.
A tymczasem słońce niemiłosiernie paliło. Szło się coraz gorzej. W końcu, koło południa dotarliśmy na miejsce odpoczynku. Niestety cienia nie było. Padłem na karimatę i zaległem. Podziękowałem za obiad delektując się tylko kubkiem gorącej herbaty. Po godzinnym letargu wstajemy. Nie ma co tu dłużej siedzieć. Trzeba iść do Paiju. Tam będzie cień. I będzie można odpocząc.
Ścieżka idzie przy samej rzece. Strasznie hałasuje, ale jak sie niesie wodę z wielkiego lodowca Baltoro, to czemu się dziwić.
Tempo miałe fatalne. Co chwilę przystanek. No dobra, przegrzało mnie. Idę w ostatniej kilkuosobowej grupce. Tych których dopadło albo słońce albo zmiana flory bakteryjnej albo z dobrej woli idą z nami nieszczęśnikami. W pewnym momencie zauważam ze zdziwieniem, że radykalnie zmieniła się pogoda. Przyszły i siadły nad nami chmury, zaczęło bardzo mocno wiać. Temperatura spadła. Wdrapaliśmy sie na mały grzbiet spadający z Paiju Peak. Ukazały się nam się charakterystyczne, trójkatne turnie Trango, Cathedral i Lobsang. Nawet w chmurach i przy moim podłym samopoczuciu robiły wrażenie. Zobaczyłem też zieloną plamę na zboczu. To wymarzone Paiju. Tylko to chyba jeszcze kawałek….
Równie na końcu co ja idzie jeden Chińczyk/Japończyk. Na szyi duża lustrzanka. Obok pakistański asystent od dźwigania tylko i wyłącznie sprzętu foto. Właśnie wyciągał wielki teleobiektyw z placaka i podawał zapalonemu fotografowi. Cóż….
Było tak źle, że zacząłem liczyć kroki. W końcu o 16:30 staję u wrót Paiju. Wita mnie znajomy widok wątpliwej urody toalety. Zauważam ze zdziwieniem, że na wschodzie dalej jest ładnie, słońce oswietliło imponującą panoramę zamykającą dolinę. I jest czoło lodowca Baltoro. Hurra.
Doszedłem do grupy. Misza na szczęście rozbił już namiot, zatem nie pozostało mi nic innego jak paść do środka i zalec. Nie czułem głodu. Zatem ograniczyłem się do herbaty, wody i małej puszki coli. Po godzinie zostałem obudzony z delikatną sugestią, że na zewnątrz jest ładnie i szkoda tak leżeć. No to się podniosłem. Wziąlem aparat i akurat mogłem zaobserwować scenkę rodzajową z kozą w roli glównej. Panowie naradzali się, jak i gdzie zabić i oprawić zwierzę.
Ustalili co i jak i zabrali kozę w ustronne miejsce. Gdzieś niżej, bliżej rzeki.
Tymczasem zachodziło słońce pięknie oświetlając góry z północnej strony lodowca Baltoro.Cathedral prezentował się niezwykle… naprawdę.Siedzieliśmy i przez trzy kwadranse oglądaliśmy ten porywający spektakl. Im słońce niżej, tym kolory cieplejsze i więcej chmur.
W końcu słońce sobie poszło, zrobiło się szaro i ciemno. Ale… Z tyłu jeszcze wystawała jakaś góra oświetlona resztkami słońca. Jednak nie zaprzątaliśmy sobie tym głowy, bo wołali na kolację.
Kolacji za wiele nie ruszyłem. Najbardziej cieszyłem się, że jutro jest dzień wolny. O jak dobrze! I będzie można doprowadzić się do porządku i będzie można się wyspać. Cudownie…