Dzień pierwszy. Dubaj czyli kto bogatemu zabroni… 5 lipca 2018 r.
Na początku było marzenie. Pojechać do Pakistanu. Zanurzyć się w egzotykę zatłoczonej pakistańskiej ulicy i stanąć u stóp K2. Przez lata sytuacja polityczna oraz obawy o bezpieczeństwo powodowały, że ten fantastyczny pomysł trzeba było chować z tyłu głowy. Ale w końcu ileż można czytać o tym, że ktoś pojechał i wrócił, ileż można męczyć się z marzeniem, króre nie daje o sobie zapomnieć? Pierwsze delikatne próby nastąpiły w zeszłym roku, a tym wszystko nabrało realnych kształtów.
Samo pragnienie to jednak mało. Pakistan to miejsce do którego w dalszym ciągu trudno sie dostać. Na miejscu zaś trzeba odwalić sporo papierkowej roboty związanej z pozwoleniami. Teren lodowca Baltoro leżącego pod K2 to strefa przygraniczna i można się tam dostac tylko w grupie zorganizowanej. Ustalenia z pakistańską agencją zajęły kilka miesięcy. Potrzebna była też całkiem liczna grupa by obniżyć i tak wielkie koszty. W końcu dogadaliśmy się co do planu, ceny i zakresu usług. 1500$ dolarów za cały 25 dniowy pobyt z pozoru wydawało się ogromną kwotą. Ale jak się to porówna z sześciodniowym trekiem na Kilimandżaro za 1300$, to już wygląda to zupełnie inaczej. Oczywiście do tej sumy były dopłaty za wycieczki fakultatywne. 300$ za przełęcz Gondogoro i 100$ za dwa dni pod Nangą Parbat. Mając pismo od agencji można było wystąpić o wizę. Ambasada Pakistanu w Polsce okazała się być państwem w państwie. Niezwykłym państwem. Dodzwonienie się do niej było czasem trudniejsze niż trafienie trójki w totka. Ale nawet odebrany telefon jeszcze nie oznaczal sukcesu. Bo albo dziś nie ma odpowiedniej osoby, która mogłaby udzielić informacji albo informacje te okazawały się mocno niepełne. Ambasada miała swoją siedzibę gdzieś koło Wilanowa i czynna była tylko 3 godziny dziennie. Oszczędzę może drastycznych relacji z ambasady. W każdym razie na miejscu okazało się, że potrzebujemy dostarczyć znacznie więcej dokumentów niż było wspomniane na stronie www i dopowiedziane telefonicznie. Wizy udało się uzyskać po około pięciu tygodniach i czterech wizytach w ambasadzie. Poziom biurokracji i „takmisięniechce” przekroczył wszelkie widziane przeze mnie granice. A trochę już widziałem. Podczas jednej z wizyt, kiedy musiałem skopiować nasze wnioski zostały mi przyniesione wszytkie wnioski jakie były w tym czasie rozpatrywane. Wszystkie 22 wnioski. W tym nasze 16. Tłumów nie było, więc pewnie robotę trzeba było szanować, a to w ambasadzie opanowali do perfekcji.
Nadszedł 4 lipca i wsiedliśmy późnym wieczorem na pokład samolotu. W końcu można było odpocząć po karuzeli wszelakich obowiązków, przygotowań i całego szaleństwa przedwyjazdowego. Szybko zasnęliśmy. Obudziłem się gdzieś nad Iranem. Po lewej usiłował już wstawać nowy dzień. Z mroku wystawał tylko wierzchołek Demavendu. Magicznie.
O 7 rano miejscowego czasu lądujemy w Dubaju. Niestety lądowaliśmy w terminalu przeznaczonym dla tanich linii. Metro tam nie dojeżdzą, zatem pozostaje tylko taksówka. Na szczęście cenowo podobnie jak w Polsce. Po dwudziestu minutach jazdy stajemy przed naszym hotelem. Ogromny, kilkunastopiętrowy budynek, mieścił w sobie czterogwiazdkowy hotel.
Jeszcze dość wcześnie. Na dziś prognozowano 44 stopnie w cieniu. Już teraz było około 35 stopni. Plan był taki, że porankiem włóczymy się po starej części miasta, potem powrót do hotelu by w klimie lub w basenie przeczekać największe uderzenie upału. A po południu wybrać się do obecnego nowoczesnego centrum. Zostawiliśmy zatem bagaże i ruszyliśmy w stronę Al Ras. Jako, że była pora śniadania szybko znaleźliśmy jakiś otwarty na ulicę bar. Wielkiego wyboru nie było. Zatem ciapata z omletem plus herbata. Musi wystarczyć.
Ruszyliśmy niespiesznie krętymi uliczkami jednej ze starszych dzielnic Dubaju, Al Ras.
Część dzielnicy zajmuje targ. Ciągnie się on wdłuż kilku uliczek, czasem rozchodząc się gdzieś na boki. Na szczęście większość pasaży jest zadaszona. Zawsze to jakaś ulga. Samo miasto jeszcze 50 lat temu liczyło 60 tysięcy mieszkańców a teraz jest to jedyne 3 miliony. Miejscowych łatwo odróżnić – wysocy i smukli, ubrani na biało, czasem w towarzystwie przyodzianych na czarno kilku żon.
Emiraty Arabskie rozwój zawdzięczają złożom ropy i gazu. Ale siłą napędową tego wzrostu byli emigranci. Głównie z Indii i Filipin. Służyli i dalej służą jako tania siła robocza, wyręczająca z jakichkolwiek męczących zajęć szybko bogacących sie miejscowych.
Już południe. Temperatura przekroczyła 40 stopni w cieniu. A i cienia jakoś mało. Uciekamy zatem do hotelu na zasłużony odpoczynek.
Plan moczenia sie w wodzie był dobry.
Jednak rzeczywistość nieco inaczej wyglądała. Powiedzieć o wodzie w basenie, że była ciepła to jakby nic nie powiedzieć. A po rozgrzanych płytkach można było tylko przebiec z wrzaskiem i uczuciem palenia w stopach.
To miasto wciąż jest niekończącym się placem budowy. Z naszego basenu mieliśmy imponujący widok na pobliski zintensyfikowany front robót budowlanych.
Prognozy nie kłamały, były zapowiedziane 44 stopnie. Gdzieś koło 16, kiedy chyba zrobiło się ciut chłodniej, tak może o kilka stopni, postanowiliśmy ruszyć ku nowemu centrum. Pół godziny jazdy klimatyzowanym metrem. Pierwsze odkrycie. By chodzenie po mieście było znośne wybudowano wdłuż głownych traktów pieszych klimatyzowane długie, niekończące się przejścia. Widzieliśmy wcześniej również klimatyzowane przystanki. Ale kto bogatemu zabroni…
Szliśmy w stronę najwyższego budynku na świecie. A korytarz nie chciał się kończyć.
Skoro jest najwyższy to trudno go przeoczyć. 829 metrów. Naprawdę trzeba wysoko kierować wzrok by dojrzeć gdzie on się kończy. Burj Khalifa był budowany przez niespełna sześć lat. Jak zaczynano budowę, nie było wiadomo ile ostatecznie będzie miał metrów. Założenie było tylko jedno – ma być najwyższy. Gdzieś po 200 metrach okazało się, że w Chinach pojawił się pomysł na rekordowy budynek, zatem projektanci przelicytowali Chińczyków i ogłosili, że w takim razie nie ma problemu, zbudują obiekt przekraczający 1000m. Jak w dobrym pokerze przeciwnicy odpadli, więc znów zmieniono plany i skończyło się 829 metrach, co i tak stanowiło rekord absolutny.
Ale Burj Khalifa to nie wszystko. Zanim do niego doszliśmy trafiliśmy do labiryntu niekończącego się chyba nigdy centrum handlowego, które – jakże by inaczej – również uchodzi za największe w swojej kategorii. Kilometry korytarzy, kilka poziomów. Właściwie to takie spore wewnętrzne miasto.
Udaje się w końcu wyjść na zewnątrz. Pomysł do końca nie jest najlepszy bo upał nie odpuszcza. Ale można stanąć u stóp Burj Khalifa i spojrzeć w górę… Szyja boli.
Mamy w planie wjazd na 124 piętro, a wejście do budynku jest przez to nieszczęsne centrum handlowe. A w nim na przykład widzimy imponującą ścianę wody z rzeźbami skaczących, czy wręcz szybujących nad powierzchnią wody postaci. Ładne.
Oznaczenia w Dubai Mall nie zaliczają sie do zbyt dokładnych, ale w końcu, na kilka minut przed umówionych wejściem, jesteśmy na miejscu. Krótkie powitanie i wprowadzenie w temat podróży na 124 piętro. Wsiadamy do windy. Start. Wznosimy się w czterdzieści kilka sekund na 124 piętro. To robi wrażenie, bo zupełnie tego nie czuć. A to jest przecież 10 metrow na sekundę. Imponujące.
Wychodzimy na taras. Ale zanim spojrzymy w dół szukam wierzchołka. Jesteśmy „ledwie” na 465 metrze – ciut powyżej połowy dopiero.
A widoki? Cóż. Wiatr z pustyni nanosił piasek plus panujący skwar czynił widok mało przejrzysty. Wyglądało to nieco nienaturalnie. Jakbyśmy oglądali makietę wielkiego miasta.
Chcieliśmy zostać po zachodzie by zobaczyć Dubaj nocą. No i okazało się, że nie ma bardzo na co czekać. Sasiednie drapacze nie były jakoś specjalnie podświetlone. Miasto zaczynało ginać w szarości i mroku.
Przed Burj Khalifa wieczorami można podziwiać najwiekszy ( a jakże!) pokaz tańczących fontann. Co kwadrans, w rytm różnej muzyki, przez kilka minut możemy podziwiać scecjalnie przygotowany spektakl. Woda wije się w dowolnych kierunkach, mieniąc sie różnymi kolorami. A potrafi wnieść się całkiem wysoko. W kulminacyjnym momencie fontanna sięga 150 metrów w górę.
Jakby mało było wrażeń okazało się, że sam Burj Khalifa też co kwadrans zamienia się w pulsujący różnokolorowym światłem wielki ekran.
Chcieliśmy się przejść przez miasto do stacji metra uznając, że bedzie to ciekawsze niz powrót długim przeszklonym korytarzem.
Niestety po godzinie poddaliśmy się, bo to nie jest jednak miasto dla pieszych. Jedyne przejście było tylko wspomnianym korytarzem, do którego wejście prowadziło przez znane już nam dobrze centrum handlowe.
Pomimo widocznego znużenia postanowiliśmy jeszcze podjechać na Marinę. Kolejne 45 minut w metrze. Niestety nie dało sie już dostać na sztucznie usypany półwysep w kształcie gigantycznej palmy – Palm Jumeirah. Gdzieś tylko dostrzegliśmy sylwetkę charakterystycznego hotelu siedmio (!!!) gwiazdkowego Burdz Al-Arab. Kolejny naj do kolekcji…
Dochodziła północ. A że zaraz metro kończyło kursować, wsiedliśmy z powrotem. W hotelu byliśmy kilkanaście minut po pierwszej w nocy.
Nie rozumiem tego miasta.Dla mnie jest zupełnie nieprzyjazne. Pełne wielkich budynków, supernowoczesnych rozwiązań. Beton, szkło., aluminium. Wszystko jest popisem najnowszej techniki. Ale w pogoni za byciem naj… zupełnie zagubiono najważniejszą cechę dobrej architektury, która powinna służyć zaspokajaniu poprzeb społecznych i osobistych zwykłego człowieka. Architektura powinna sprawiać, że człowiek w otoczeniu tego co zbudował czuł się dobrze. A tu, w miejsce pustyni pełnej piachu postawiono pustynię pełną betonu i szkła. Człowiek zupełnie tu nie pasuje. To nie jest miasto, bardziej lunapark, park rozrywki. Ponoć frak leży dobrze w trzecim pokoleniu, być może pieniądze w portfelu też powinny leżeć kilka pokoleń by wydawać je z mniejszą nonszalancją. Ale abstrahując od tego co tu piszę, warto tu przyjechać i wyrobić własne zdanie na ten temat. Mnie nie zachwyca, ale wiem, że zachwyca innych. Na szczęście dla mnie czas na zachwyty dopiero ma nadejść. Jutro już Pakistan i góry.