[Kanczendzonga – Dziki Wschód Nepalu]. Dzień dziesiąty – Ghunsa czyli pora relaksu.

Posted on BLOG

Dzień dziesiąty – Ghunsa czyli pora relaksu.

31 października 2019

Ghunsa /3430m/

 

Ghunsa to największa miejscowość na naszej trasie. Cywilizacją wręcz. Jest słabiutki zasieg, jest prąd z pobliskiej małej elektrowni wodnej.  Do tego kilka hotelików dla turystów. Choć te akurat to sprawa ostatnich  kilku lat.
Nazwę Ghunsa można przetłumaczyć jako “zimowe miejsce zamieszkania”. W sumie logiczne. Pastwiska na których wypasane są jaki znajdują się powyżej, wzdłuż rzeki, którą cały czas idziemy. Swoją drogą rzeka cły czas zmienia nazwę. Niżej był to Tamor, teraz jest to Ghunsa Khola a wyżej będzie Kangbachen. Tu zaś można schronić się zimą, gdy spadnie śnieg i ściśnie mróz. Kiedyś Ghunsa była dużą miejscowością leżącą na szlaku handlowym prowadzącym z Sikkimu do Tybetu. W 1884 roku doliczono się tu ponad 150 domostw. Po zajęciu Tybetu przez Chiny granica została zamknięta i Ghunsa zaczęła podupadać. Stała się dziurą na końcu świata. W 1974 roku było już tylko 30 gospodarstw.  Niedawno wpadły mi zdjęcia sprzed 6 lat i było jeszcze z połowę mniej. Obecnie zaczyna się dziać trochę lepiej. Pojawia się coraz śmielej turystyka, która wprowadza spore ożywienie w całym regionie.

 

Plan na dziś to odpoczynek będący zarazem aklimatyzacją. Najlepiej takiego dnia wyjść trochę w górę, by zapoznać organizm z jeszcze wyższą wysokością. Zatem widząc powiewające kolorowe flagi modlitewne na przeciwległym zboczu, postanawiamy podejść do nich w ramach spokojnego spaceru.  Przechodzimy po znanym już nam moście.

Pogoda od samego rana dopisuje. Ruszamy w górę ledwie widoczną ścieżką. Tempo mamy spacerowe, ale nawet nie minął kwadrans i stoimy przy flagach. Coś szybko. Patrzymy się w górę zbocza. Ścieżka się jeszcze nie kończy, może by tak jeszcze podejść? Widzimy kolejne flagi,  ale to już bardzo wysoko. Nie, aż tam nie idziemy. Ale tak jeszcze trochę to czemu nie?Z każdym krokiem w górę widoki są coraz ciekawsze. Bardzo ładnie widać skąpaną w jesiennych kolorach dolinę, którą wczoraj szliśmy.A i Ghunsa teraz jakby nieco lepiej widoczna w całości. Dotarliśmy do kolejnego miejsca, które miało być tym ostatnim. Ale skoro tak dobrze się idzie, tomoże jeszcze dalej? Raj tylko westchął. Miał być przecież tylko 30 minutowy spacer do flag i z powrotem..

A ścieżka cały czas pnie sie w górę. Teraz te odległe flagi zaczynają być coraz bliżej. No to chyba tam dojdziemy. Jest ciepło, ale to takie przyjemne ciepło. Żaden upał. Na naszej drodze pojawia się lasek. Przechodzimy z jednego grzbietu na drugi. Góry coraz lepiej widać.A i w dół też jest na co popatrzeć. Piękna jesień.

I tak w myśl metody: “to może jeszcze troszke wyżej?”dotarliśmy do ostatnich flag. 3900m. Czyli podeszliśmy 450 metrów. Ładnie. Dotarliśmy do niewielkiej kulminacji grzbietu, ktory jednakowoż wznosi się jeszcze hen hen gdzieś wysoko, wysoko. Nam już na dziś wystarczy. Słońce przygrzewało, można poleżeć na trawie i popatrzeć na okoliczne szczyty. Jak odpoczynek to odpoczynek! W dole widać Phale,  wioskę przez którą przechodziliśmy wczoraj.Rozpoznajemy też most wiszący za Phale, z którego był taki ładny widok. Piękna złota pol… znaczy nepalska jesień.
Żadne nowe wielkie góry nam sie nie odsłoniły. Musimy zadowolić się widokami na wyniosłe sześciotysięczniki.Jak czas wolny, to czas wolny…Dobra, koniec leżenia. Trzeba wracać by zdążyć zrobić pranie i się wykąpać. To słońce wiecznie świecić nie będzie.Gompa poniżej wioski wygląda na tyle zachęcająco, że postanawiamy się do niej wybrać. Ale po obowiązkach: jedzenie, pranie etc.
Już jesteśmy na dole. Most…I nasza Ghunsa.

Ponieważ towarzystwo zapragnęło prawdziwej kawy, a ponoć w Ghunsie taką można dostać, idziemy do “kawiarnio-cukierni”. Właściciel chwali się, że zdobywał doświadczenie w fachu cukierniczym w hotelach w Tajlandii. A potem wrócił właśnie tu i założył własny biznes. Właśnie tu. Kilka dni marszu do drogi i cywilizacji. Ciekawe. Trafiamy na jedyną w swoim rodzaju “promocję” na ser z jaka. 15 rupii za GRAM. Szybkie przeliczenie – 600zł za kilo. Uhmnn….

Mysza chce wypróbować. Bierze po 10 gramów dwóch różnych rodzajów sera. Wygląda to nieco komicznie. Właściciel wyciąga specjalną wagę, nakłada rękawiczki. Czujemy się jakbyśmy trafili do dilera z używkami. Specjalnym nożem odcina plasterek sera, kładzie na wagę, a ta dokładnie pokazuje 10 gramów. Czynność powtarza z drugim serem i znów równo 10 gramów! Albo doskonała precyzja albo zepsuta waga 😉Włóczymy się chwilę jeszcze po wiosce. Przy każdym z domostw na płocie stoi ceramiczne okrągłe naczynie.  Wczesnym rankiem gospodarz pali w nim gałązkami jałowca. Dym i zapach leniwie roznosi sie po okolicy i atakuje zmysły.

Pranie schnie, słońce niestety zaszło za chmurami, które zgodnie z tradycją po 13-14 zaczynają nadchodzić z doliny. Idziemy do gompy. Jest niestety opuszczona.
Gompa lata świetności ma za sobą. Założona w 18 wieku. Sto lat później zaliczana była do najbogatszych i najpiękniejszych w całym Sikkimie. Mieszkało tu 80 mnichów i kilkanaście mniszek. Samych domostw, w których mieszkali było ponad 40. Czasy te zdecydowanie minęły. Gompa jest opuszczona i jakby chyląca sie ku upadkowi. Do tej pory, podczas wszystkich wcześniejszych treków wielokrotnie napotykaliśmy takie klasztory. Ale prezentowały się o wiele lepiej. Byli mnisi. Czasem mniej, czasem więcej. To co zobaczyliśmy we Wschodnim Nepalu jednak nas zaskoczyło. Przez cały trek nie spotkaliśmy żadnej czynnej gompy. Nasz przewodnik potem rozjaśmił nasze spotrzeżenia. Faktycznie. W tej okolicy tak już jest. Albo opuszczone gompy albo uświęcone miejsca, które utrzymują i odwiedzaja pielgrzymi.
Kilka minut od klasztoru dawna, nieużywana już brama wejściowa.Na suficie jeszcze zachowane piękne malowidła.Jak i zachwycające kolorowe drewniane detale.Bębny modlitewne zrobione ze skór jaka.Gompa co prawda jest pusta, ale mieszkańcy Ghunsy starają się o nią dbać. Teren nie jest zapuszczony, widać, że czasem ktoś tu bywa. Wieczorem kolacja w izbie. Izba połaczona jest z jadalnią. Wygląda to bardzo fajnie, niestety ciepło z paleniska do nas nie dociera. JTroche zimno. Siedzimy w puchówkach. Na zewnątrz temperatura bliska zeru stopni. Ale jednakowoż wnętrze jest bardzo ciekawe i przyjemnie się konsumuje kolacje w takim otoczeniu.

Po  kolacji czas na ostatnie przepakowania. Ponieważ za 5-6 dni tu wrócimy, możemy zostawić trochę rzeczy. Te dwa kilogramy to może być naprawdę duża ulga. I cały czas te dylematy Brać czy nie brać?

Na koniec tradycyjna narada przy nalewce i spać. Rano idziemy wyżej.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

CAPTCHA. Wykonaj poniższe działanie *